- 1 Zaginione dzieła na wiadukcie i budynku (93 opinie)
- 2 Iwona, ofiara hejtu. O premierze T. Wybrzeże (21 opinii)
- 3 Pogrzeby, które chcemy zapomnieć (108 opinii)
- 4 5 wystaw, na które warto wybrać się w maju (7 opinii)
- 5 Co robić w długi weekend w mieście? (40 opinii)
- 6 Tłum gości i kolejka po autografy (91 opinii)
Oko-uchem. Sztuka wyższa przeklinania
Temat przekleństw, co prawda, poruszyłem już w felietonie o wulgaryzmach w teatrze, ale to, co słychać dookoła sprawia, że jest on jak Lenin - wiecznie żywy. Z przyjemnością więc do niego wracam.
A to choćby dlatego, że do końca nie wiem, o jakich słowach właściwie mowa. Co podchodzi pod kategorię "mięcho" vel "łacina" (jakież staromodne określenia!). I jakich słów wolno używać panu od opery? Najgorsze przekleństwa, jakie powinny być mi znane, bo padają ze scen Opery Bałtyckiej czy La Scali to włoskie "maledizione!" - "przekleństwo". Państwo wybaczą, ale gdy nawet będę pilotował walący o ziemię samolot nie zhańbię się żadnym "maledizione!".
Toć już bardziej więdną uszy od słynnego "karramba!" Szpiega z Krainy Deszczowców. Choć Teatr Wielki w Poznaniu nauczył mnie nowego słówka. Wystawiając operę "Dzień świra" zaserwował taką ilość wulgaryzmu na "k" (i nie było to "karramba"), że panie w etolach i panowie w smokingach gremialnie opuszczali zbrukane mury świątyni sztuk, klnąc zapewne w bardziej kulturalny sposób. Czyli właśnie "maledizione!".
Co jest zatem w moich ustach wulgaryzmem? Niedawno dostałem reprymendę od uczestnika mojej prelekcji, za to, że w obecność jego przytomnych duchem dzieci użyłem słów "ruja i porubstwo". Mówiłem wtedy o seksualnych ekscesach w którejś z oper (bo opery też o tym czasem są) i wydawało mi się, że używam wyrazów, które wulgarnością nie pachną.
Ba! Przecież to wręcz klasyka, cytat z samego mistrza Sienkiewicza, który tymi słowami pogardliwie określił twórczość ówczesnego enfant terrible, czyli Przybyszewskiego. Wydawało mi się wówczas, że nie ma nic zdrożnego ani w "rui", ani w "porubstwie", tym bardziej że ulica, po której chadza ów uczestnik z dziećmi, służy całym arsenałem określeń znacznie gorszych. Ale uczestnik był tak sugestywny i kulturalny w wykładaniu swych racji, że straciłem pewność.
Słowa robią kariery. "Ruja i porubstwo" widocznie ją zakończyły i stoczyły się do rynsztoka, co musiałem przeoczyć. Nowe za to krążą wokół, wwiercając się do naszego słownika niczym pasożyty. Zapuszczają korzenie tak głęboko, że kolejne pokolenia zasiadające w Radzie Języka Polskiego uznają je za naturalne i oficjalnie wpisują w rejestr słów polskich. Takim słowem ma szansę stać się "zaje...cie". No właśnie! Cały czas mam problem z wyartykułowaniem go. A napisanie przychodzi jeszcze trudniej.
Jeszcze jakiś czas temu funkcjonował w wygładzonej, rzec by można salonowej wersji - "zajefajnie". Akurat "fajnie" też nie lubię i nie używam, ale to proszę wpisać w poczet moich dziwactw. Dziś już niemal nikt nie bawi się w eufemizm. Mówi się wprost. Słowo to stało się słowem szalenie ważnym. Wyznacza granicę wartościowania. Acz wartościowanie to jest bardzo skromne, przypominające raczej proceder Rzymian wobec tych, co na arenie czekali na wyrok - kciuk w górę, kciuk w dół, zwane dziś lajkowaniem. Bo granice opisu wartości mieszczą się dziś zaledwie pomiędzy dwoma słowami: "masakra" i owym niedającym mi się wymówić "zaje...". Żadnych odcieni. Żadnych subtelności.
Sprzeciwić się? Zignorować? Cóż, w przypadku "zaje..." sprawa wymknęła się spod kontroli i słowo urosło w siłę. Ale uważam, że należy (proszę wybaczyć górnolotność) walczyć. Tak jak walczy się z każdym chwastem, który ma prawo bytu, jako wytwór Boga czy ewolucji, ale jego obfitość zagraża cywilizacji. A jak? Dając przykład? Nuda. Zresztą niech rzuci kamieniem...
Bardziej skuteczną jest metoda miecza - "kto mieczem wojuje, od miecza ginie". A że można, niech posłuży przykład sympatycznej starszej pani, której nie jest wszystko jedno. W przerwie koncertu prowadziliśmy przemiłą konwersację nad wyższością Mozarta nad Beethovenem. Ot, taki kurtuazyjno-wykształciuchowy bełkocik. W nasze zachwyty i veta nad wiedeńskimi klasykami, co rusz uderzały słowa skrajnie niecenzuralne - to stojąca obok grupa licealistów przywoływała imię najstarszego zawodu nadaremno.
Nie pomagały gniewne spojrzenia (o ludzka naiwności - walczyć ze złym spojrzeniem!). Moja subtelna niczym Mozart prośba "czy możecie przestać przeklinać?" również była przejawem słabości. "Bo co?" - spytał jeden z pryszczatych. "Bo troszkę, kurwa, kultury!" - odparowała miła starsza pani, której słowa zagrzmiały niczym V symfonia jej ukochanego Beethovena. Zaległa cisza. Czyli jednak Beethoven lepszy do Mozarta. Starsza pani wygrała.
O autorze
Jerzy Snakowski
- Oko-uchem to rubryka, w której autor, wykładowca Akademii Muzycznej w Gdańsku, autor show popularyzującego teatr operowy pt. "Opera? Si!", dzieli się z naszymi czytelnikami swoimi spostrzeżeniami na temat trójmiejskiej kultury i nie tylko. Więcej o autorze: www.snakowski.pl
Opinie (64)
-
2013-06-21 08:07
Niedawno artystka za pieniądze z grantu ministerstwa kultury i dziedzictwa tworzyła sztukę pn. "Haft uliczny" i ozdabiała ulice wielkim twórczym hasłem "Zimo wyp...j".
Niestety zaściankowe społeczeństwo polskie miało jakieś obiekcje do artyzmu.
Ale po to mamy sztukę i rzesze artystów, żeby śmiało przełamywać stereotypy społeczne odnoszące się do wulgaryzmów. Rola artysty jest wielka.- 1 0
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.