- 1 Remont "Słoneczka". Będzie nowy wystrój (87 opinii)
- 2 Noc Muzeów: 5 nietypowych atrakcji (37 opinii)
- 3 Jak zarabiać na giełdzie codziennie? (72 opinie)
- 4 Zaginione dzieła na wiadukcie i budynku (128 opinii)
- 5 Iwona, ofiara hejtu. O premierze T. Wybrzeże (24 opinie)
- 6 Ciotka i skandal w uzdrowisku (58 opinii)
Soulfly w znakomitej formie na koncercie w Uchu
Parlament, B90, Ucho - cztery lata temu koncert Soulfly w Trójmieście był sensacją, dzisiaj jest jak wizyta dalekiej rodziny i to dosłownie, bo za każdym razem odwiedza nas kilku członków klanu Cavalera. Czy mają jeszcze coś do zaoferowania? Tak się składa, że Max od dawna nie był w równie dobrej formie, a publiczność wyczuła to od pierwszych dźwięków.
Na obydwu gdańskich koncertach, w Parlamencie w 2012 roku i B90 w 2014, chyba nikt nie czekał na premierowe utwory. Liczyły się tylko albumy do "Conquer" włącznie oraz przeboje z repertuaru Sepultury. Od 2010 roku Soulfly niewiele miał do powiedzenia w studiu, więc i na żywo nieliczni czekali na ich nowe (choć de facto znacznie bardziej archaiczne) wcielenie. Najlepszym dowodem tej tezy niech będzie to, że w poniedziałkowy wieczór w Klubie Ucho ani jeden kawałek z "Omen", "Enslaved" oraz "Savages" nie został wykonany. W ubiegłym roku los się wreszcie odmienił, co zaskoczyło zresztą samego Maxa Cavalerę. W jednym z wywiadów przyznał, że nie spodziewał się utrzymania tak wielu debiutujących kompozycji w koncertowym programie, ale reakcje słuchaczy wręcz przymusiły go do zrezygnowania z niektórych starszych pewniaków.
Muzycy czasami mówią podobne rzeczy dla podkręcenia atmosfery wokół nowego produktu, jednak od otwarcia występu potężnym "We Sold Our Souls To Metal" jasne się stało, że zapowiedzi lidera Soulfly nie były czczym gadaniem. Uczestnicy koncertu natychmiast rzucili się na siebie i przez kolejne półtorej godziny szaleństwo nie ustało nawet na sekundę. Widziałem podobne "batalie" już wielokrotnie, ale zawziętość tej - dowodzonej przez Cieślę, legendę gdyńskiego pogo, oraz moją osobistą kandydatkę do roli Captain Marvel - była wyjątkowo imponująca. Energia znajdowała się w ciągłym obiegu, podnosząc adrenalinę pod sceną oraz na niej, do czego przyczynił się między innymi brak barierek umożliwiający nawiązanie więzi pomiędzy zespołem a jego fanami. Było przybijanie piątek i "żółwików", oblewanie wodą, podawanie gitarowych kostek, a przede wszystkim wyraźne, dwustronne zaangażowanie.
Kto cztery lata temu łapał się za głowę na widok okrągłego jak piłka, ociężałego Cavalery, ten wczoraj mógł odetchnąć z ulgą i odroczyć sąd o rychłym końcu kariery "legendy brazylijskiego metalu" (jak wielu zwykło go tytułować). Sam muzyk najwyraźniej uświadomił sobie, że owa "legenda" jest każdego wieczoru weryfikowana i nie wystarczy odegrać "Refuse/Resist", "Arise" albo "Roots Bloody Roots" (wszystkie trzy wybrzmiały wczoraj w Uchu), żeby podtrzymać jej żywotność. Wciąż niewiele się ruszał, część partii odgrywał jedną ręką, a czasem całość zrzucał na barki Marca Rizzo i chwytał za mikrofon, a w dodatku nie nadążał z odśpiewywaniem wersów na przykład "Back to the Primitive", ale tym razem wyraźnie chciało mu się i znowu można było poczuć charyzmę, z której słynął za młodu.
Nie obyło się bez kilku zgrzytów. Zespół przygotował setlistę złożoną nie tylko z własnych numerów, ale także z kilku sentymentalno-komediowych przerywników i o ile dwukrotne wykonanie słynnego "You Suffer" Napalm Death (które trwa około dziesięciu sekund) świetnie wpisało się w atmosferę koncertu, o tyle solowy występ Cavalery (czyli człowieka, który solówkami raczej się brzydzi) - oparty na motywach z "Iron Man" Black Sabbath, "Ace of Spades" Motörhead i kompletnie nieznanego poza Brazylią pop-rockowego Titas - przypominał rozgrzewkę w sali prób. Najfatalniejszym zabiegiem było natomiast zespolenie dwóch "przebojów" w jeden, ku uciesze jak największej liczby słuchaczy - "Jumpdafuckup" przeplatane z "Eye for an Eye" wypadło bardzo źle.
Napisałbym jeszcze o solidnym występie lokalnego Calm Hatchery na otwarcie koncertu, ale sam Cavalera kilkukrotnie dobrze wypowiadał się o nich ze sceny - a nawet sprowokował publiczność do wspólnego skandowania podziękowań - więc otrzymali już najlepszą z możliwych pochwał.
Soulfly wreszcie osiągnął kondycję, przy której nie trzeba traktować go z pobłażliwością. Obronił się jako zespół działający tu i teraz, a nie jako sentyment z młodzieńczych czasów. Uwydatniło to jednak inny problem - publika kapeli jest stała, średnia wieku na poniedziałkowym koncercie to prawdopodobnie ok. czterdziestu lat, a młodsi odbiorcy z jakiegoś powodu nie sięgają tak chętnie po rytmiczne, groove metalowe łojenie z plemiennymi elementami. Miejmy jednak nadzieję, że i w tym przypadku los się odmieni, a Cavalera z ekipą nie będą zmuszeni do występowania w klubach na trzysta lub mniej osób. Koncertem w Uchu udowodnili, że dla nich nie nadeszła jeszcze pora, by zejść ze sceny.
Wydarzenia
Miejsca
Opinie (25) 1 zablokowana
-
2016-08-09 20:51
ale dlaczego grali covery Sepultury?
- 1 1
-
2016-08-09 22:35
bez PAWŁA
nie ma koncertu :)
- 0 1
-
2016-08-11 22:02
O co chodzi z tym znakiem ślimaka
TO jakiś znak jedności ze ślimakami? Muzyka chyba szybsza od ślimaka, Może ktoś mi wyjaśni co oni pokazują czy to ślimaki czy może coś innego?
- 0 0
-
2016-08-12 16:46
a o maszynce
do golenia i grzebieniu ci gentelmani slyszeli ???
- 1 0
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.