"Wehikuł czasu", którego prapremiera odbyła się w piątkowy wieczór w Operze Bałtyckiej, to znakomity, skrojony wręcz na miarę, quasi - operowy spektakl edukacyjny dla nastolatków. Choć zdarzają się momenty nieco chaotyczne oraz postaci gorzej poprowadzone, muzyka rekompensuje wszystko - kompozytor Francesco Bottigliero komunikuje się z młodym widzem współczesnym językiem, nie wykraczając jednak poza umowną strefę komfortu. Zaabsorbowany muzyką nastolatek chętniej śledzi przebieg akcji scenicznej, nie dekoncentrując się nawet podczas intermezzów. Tym bardziej szkoda, że adresaci tego dzieła, z uwagi na pandemię, mają do niego ograniczony dostęp, bo to idealna propozycja na wycieczkę szkolną dla ostatnich klas szkół podstawowych.
Już samo to, że operę - w tych trudnych, pandemicznych warunkach - udało się wystawić, należy uznać za sukces. Co więcej, było to przedstawienie prapremierowe - "Wehikuł czasu", do którego muzykę napisał Francesco Bottigliero, zostało publiczności zaprezentowane po raz pierwszy. Warunki oczywiście były szczególne, bo konieczne było zachowanie wszelkich zasad bezpieczeństwa. I tu muszę przyznać, że choć od lipca byłam na co najmniej kilkunastu imprezach, żaden z organizatorów nie podszedł do egzekwowania tych sanitarnych nakazów tak skrupulatnie, jak Opera Bałtycka.
Przed wejściem mierzono widzom temperaturę. Tradycyjnie, jak to ma obecnie miejsce podczas wszystkich imprez, pobierano od uczestników pisemne oświadczenia o stanie zdrowia wraz z danymi kontaktowymi. Nie działała szatnia ani operowy barek - widzowie mieli do dyspozycji jedynie automat z napojami. Na mocno przerzedzonej widowni publiczność była rozsadzona, a miejsca, które mogli zająć widzowie, pokryte były dodatkowymi pokrowcami.
Nowym zasadom musieli się poddać również artyści. Orkiestra nie grała z orkiestronu, a została luźno rozstawiona na froncie sceny. Za plecami instrumentalistów rozgrywała się akcja sceniczna. Chór natomiast śpiewał swoje wokalizy stojąc po bokach sceny bądź zza kulis.
fot. Łukasz Unterschuetz
Spektakle w Trójmieście
Po pierwsze, wciągająca - choć chwilami chaotyczna i naiwna - fabuła (libretto Justyna Skoczek). Piętnastoletni Antek, miłośnik fizyki, asystuje swojemu nauczycielowi podczas konstruowania wehikułu czasu. Kiedy pan Teofil, bo tak ma na imię belfer, ląduje w szpitalu z powodu nieuleczalnej choroby serca, Antek wraz z koleżanką Moniką, podejmuje próbę podróży w czasie - trafia do XIII wieku, do gabinetu pierwszego polskiego naukowca Witelona (o nim nieco więcej możemy przeczytać w książeczce programowej). A skoro udało się przenieść w przeszłość, to może uda i w przyszłość? W przyszłości mogą mieć przecież lek na schorzenie, z powodu którego umiera pan Teofil. Zdobywając go, będzie można uratować mu życie.
Jaki był finał tej historii i jakie przygody bohaterowie mieli po drodze przemilczę, aby nie robić spoilera tym, którzy na spektakl dopiero się wybiorą. Nadmienię tylko, że liczne przygody stanowiły okazję do tego, aby - jak na spektakl edukacyjny przystało - przypomnieć ciekawostki z dziedziny fizyki (niestety, niektóre z nich były opowiedziane dość chaotycznie, przez co trudno było zrozumieć, o co bohaterom chodziło).
Na koniec zostawiłam sobie Karalucha (Marcin Marzec) - niemą, abstrakcyjną postać, która swoim dziwnym zachowaniem przykuwała uwagę publiczności od pierwszej chwili. Wiła się na scenie podczas uwertury i intermezzów, dzięki czemu w spektaklu nie było wizualnych dziur. Reżyserowi Tomaszowi Manowi zabrakło najwyraźniej pomysłu na to, jak tę postać poprowadzić (zresztą reżyseria nie jest najmocniejszą stroną całego spektaklu). Oczywiście w pewnym momencie wyjaśniono, że to karaluch, ale wszystko, co miało z nim związek, wydawało się groteskowe i niedomówione. Niemniej Marcinowi Marcowi trzeba przyznać, że choć wiele osób nie miało pojęcia, jaka jest jego rola w tej sztuce, wypadł przekonująco i oczu nie sposób było od niego oderwać.
Za scenografię i kostiumy odpowiadała Zuzanna Kubicz. Postawiła na minimalizm i to się sprawdziło. Makiety imitujące wnętrza pomieszczeń dopełniały animacje (Mateusz Kozłowski). Zwisające nad sceną białe, prostokątne arkusze - kiedy zaszła taka potrzeba - stawały się tłem akcji rozgrywającej się poza miejscem, które symbolizowała scena (przebitki przemówień pana Teofila ze szpitala). Bardzo prosty, ale wymowny skrót myślowy, który słuchacze zrozumieli już przy pierwszym takim wejściu. Całość dopełniał jeżdżący, tytułowy wehikuł czasu, który bez cienia wątpliwości skupiał na sobie uwagę widzów. Jedyne, do czego mam zastrzeżenie, to te stylówki rodem z lat osiemdziesiątych. Skoro kompozytor przemawia do młodych ludzi ich językiem, może warto też zadbać o to, aby główni bohaterowie nie wydawali się anachroniczni, tylko bardziej przypominali ich wizualnie.
"Wehikuł czasu" to znakomity, skrojony wręcz na miarę, quasi - operowy spektakl edukacyjny dla nastolatków. Choć zdarzają się momenty nieco chaotyczne oraz postaci gorzej poprowadzone (Karaluch), muzyka rekompensuje wszystko - kompozytor Francesco Bottigliero komunikuje się z młodym widzem jego językiem, nie wykraczając jednak poza umowną strefę komfortu. Zaabsorbowany muzyką nastolatek chętniej śledzi przebieg akcji scenicznej, nie dekoncentrując się nawet podczas intermezzów. Tym bardziej szkoda, że adresaci tego dzieła, z uwagi na pandemię, mają do niego ograniczony dostęp, bo to idealna propozycja na wycieczkę szkolną dla ostatnich klas szkół podstawowych.
Operze Bałtyckiej należą się natomiast wielkie brawa za to, że podjęła się tego trudnego zadania i zorganizowała premierę. Podczas lock downu zastanawiałam się, jak będzie wyglądało życie kulturalne po okresie przymusowej izolacji. Czy chętnie do niego powrócimy, czy może strach przed zakażeniem będzie paraliżował nas tak bardzo, że nie odważymy się na udział w imprezach. Prawda jest taka, że ludzie są głodni kultury i każde wydarzenie, nawet najmniejsze, odbywające się przy najbardziej okrojonej widowni, jest na wagę złota.