Dzieci, czyli kłopoty. O trójmiejskim spektaklu "Mayday 2"
Pesymistyczna, depresyjna wręcz, ale przeciętnie wyreżyserowana "Pełnia szczęścia" Teatru Wybrzeże nie pozostawia złudzeń czy nadziei na happy end. Przedstawia zimny, wyrachowany, zdehumanizowany świat, w którym najmniej liczy się drugi człowiek, a między oprawcą i jego ofiarą jest płynna, bardzo cienka granica.
Diagnoza naszych czasów, jaka bije ze sztuki "Pełnia szczęścia" holenderskiego duetu: Charles den Tex i Peter de Baan, jest skrajnie jednowymiarowa. Przedstawia ludzi, którzy zdecydowali się na pełne wygody, komfortowe życia, eliminując z niego zbędne jego składniki, które zagrażałyby by ich karierom i samorealizacji. Listę zagrożeń otwiera posiadanie potomstwa, bo dziecko oznacza ciągły stres, wyrzeczenia i konieczność dostosowania się do potrzeb innych. Hurtem w gronie zagrożeń słodkiego, miłego życia znalazły się też szczerość, prawda, potrzeba rozmowy, wsłuchanie się w coś jeszcze poza własnym ego i wszelkie ludzkie odruchy.
Poznajemy parę po czterdziestce - Tom jest biznesmenem, szefem potężnej międzynarodowej firmy, a jego żona Ellen wziętym prawnikiem. Krzątają się w oczekiwaniu na przyjaciółkę Ellen - pośrednika finansowego Marę. Od razu widać, że relacja małżonków jest sztuczna i oficjalna i dawno wyparowała z ich związku namiętność. Po pojawieniu się przyjaciółki szybko okazuje się też, że pomimo 20-letniego stażu małżeńskiego Tom i Ellen kompletnie się nie znają. Mara, zadeklarowana singielka, ma dla nich niemoralną propozycję - chce mieć dziecko. Ale nie dziecko z próbówki czy z banku spermy. Chce mieć dziecko od konkretnego dawcy, najlepiej jak będzie to dziecko Toma.
Każdy z bohaterów przechodzi metamorfozę, w spektaklu Adama Orzechowskiego coraz bardziej absurdalną. Choć sztuka jest na wskroś psychologiczna, a reżyser stawia na bardzo sprofilowane typy bohaterów, w kolejnych scenach, przerywanych głośną muzyką i zmianami rekwizytów oraz kostiumów na oczach widzów, relacje bohaterów również ulegają zmianie.
I tak Tom (grany przez Marka Tyndę) początkowo przypomina służalczego, kanapowego pieska, który za wszelką cenę stara się przypodobać swojej pani Ellen. Jednak nie minie dużo czasu, gdy obudzi się w nim instynkt zdobywcy, zamieni się w przebiegłego, chytrego lisa, by ostatecznie okazać niebezpiecznym, bezwzględnym sadystą. Z kolei Ellen (Małgorzata Brajner) z rzutkiej, ale schowanej za kokonem poprawności i własnej samorealizacji kobiety, przemieni się w posiadającą emocje i słabości kobietę-ofiarę, która po chwili z mściwą satysfakcją odrzuci ludzkie odruchy i wróci do roli oprawcy. Jeszcze inaczej potoczą się losy Mary (Sylwia Góra-Weber).
Pomysły reżysera są widoczne jak na dłoni, jednak konsekwencja, z jaką prowadzi aktorów w coraz bardziej mętne i mniej wiarygodne rejony, uparcie trzymając się psychologii postaci, staje się kompletnie niezrozumiała. Dlatego, choć cała trójka gra nieźle, właściwie pozbawiona jest szans na budowanie kreacji i wypada ledwie przyzwoicie. Mara Sylwii Góry-Weber z błyskotliwej, rzutkiej kobiety interesu staje się zwyczajną idiotką, wyjętą z kompletnie innej bajki, a Marek Tynda kolejne "wcielenia" Toma zakłada jak garnitury do przymierzenia przed lustrem i odwieszenia na miejsce, w każdym z nich "wyglądając" tylko poprawnie.
Najlepiej wypada Małgorzata Brajner, która kolejny raz stara się dać swojej postaci możliwie ludzki wyraz i emocjonalną konsekwencję, co tym razem charakter spektaklu skutecznie ogranicza. Jednak tylko metamorfoza jej bohaterki przeprowadzona jest w sposób wiarygodny.
Zimny, nieprzyjemny, pozbawiony człowieczeństwa świat ludzkich manekinów przedstawiony jest wprost, bez jakiejkolwiek metafory, co czyli spektakl podwójnie nieznośnym. Przez bardzo przeciętną reżyserię i nie mniej dotkliwy temat, w którym dziecko jest zabawką w rękach osób, nie mających pojęcia co to miłość.