Twórca "Whiplash" i "La La Land" filmową rakietę z napisem "Pierwszy człowiek" wyniósł na tak odległą artystyczną orbitę, iż większość uziemionych hollywoodzkich reżyserów może jedynie z zadartymi głowami spoglądać w górę. Damien Chazelle z pewnością nie musi raportować, że ma jakikolwiek problem. Jego najnowsze dzieło to bezawaryjny i w pełni kontrolowany lot w otchłań kosmosu oraz w głąb psychiki człowieka konfrontującego ambicję z wewnętrzną traumą.
Gdy Neil Armstrong stawiał stopę na Księżycu, Damiena Chazelle'a jeszcze nie było na świecie. Przewrotny los sprawił, że gdy reżyser podjął się filmowej wyprawy w komos, na świecie nie było już tego, który jako pierwszy eksplorował powierzchnię Srebrnego Globu. Obaj panowie prawdopodobnie nigdy się nie spotkali. To jednak nie przeszkodziło autorowi przebojowych
"Whiplash" i
"La La Land" stworzyć kameralny, minimalistyczny wręcz, bardzo osobisty portret najsłynniejszego astronauty wszech czasów.
"Pierwszy człowiek" przekornie wymyka się standardom współczesnych widowisk. Efekty specjalne służą tu jedynie dopracowaniu tła, a nie wybijają się na pierwszy plan. Filmowa opowieść skonstruowana jest tak, aby precyzyjnie odmierzać widzowi emocje. Bez histerycznego pośpiechu i nienaturalnie podkręconego tempa.
Nawet aktorów Chazelle, czasami aż zbyt kurczowo, trzyma w ryzach i nie pozwala na próżno epatować emocjami. Rozedrgana i niemal ocierająca się o twarze bohaterów kamera również nie przekłamuje, nie tuszuje scenariuszowych wpadek, nie zakłóca sedna filmu, nie musi niczego dopowiadać.
To aż nieprawdopodobne, by ledwie 33-latek wykazywał się nieprzyzwoicie wręcz intuicyjnym reżyserskim zmysłem, który bez problemu pozwala mu przestawiać filmowe odważniki tak, by odpowiednio równoważyć proporcje w "Pierwszym człowieku". Tym bardziej, że mamy przecież do czynienia z historią powielaną w różnych formach od prawie 50 lat.
Finał wyprawy "Apollo 11" jest oczywisty, a mimo tego podczas niespełna półgodzinnego lotu na Księżyc można tak mocno zagryzać paznokcie, że nawet najlepsza manikiurzystka nie ogarnie po seansie ogromu zniszczeń.Kapitalna sekwencja startu, lotu i lądowania "Apollo 11" jest zresztą soczystą i dorodną wisienką na filmowym torcie. "Pierwszy człowiek" już w scenie otwarcia wgniata w fotel i przyspiesza tętno, gdy wraz z Armstrongiem (
Ryan Gosling) próbujemy opanować testowy X-15 i bezpiecznie wylądować na ziemi. Zaledwie kilka minut spędzonych w kokpicie rakietowego samolotu wystarczy, by poczuć klaustrofobiczną atmosferę, którą podbijają złowrogie dźwięki awarii, migocące lampki, wirujący za malutką szybką kosmos i spocona, wytężona od wysiłku twarz głównego bohatera.
Ta i wiele podobnych scen sprawiają, że podczas seansu "Pierwszego człowieka" można poczuć się jak w symulatorze lotów kosmicznych. Filmu Chazelle'a znakomicie się też słucha. Od ubiegłorocznej "Dunkierki" nie było w kinie tak perfekcyjnego w drobiazgach dźwięku będącego w stanie, akurat tutaj, odzwierciedlić każdy ruch astronauty i każdy element kosmicznej rakiety. Werdykt akademii przyznającej przyszłoroczne Oscary w tej kategorii już właściwie jest oczywisty.
Równie efektownie wybrzmiewa też muzyka Justina Hurwitza - zróżnicowana emocjonalnie, świetnie wkomponowana w historię, fenomenalna zwłaszcza w scenie lądowania na Księżycu. Ciarki na plecach pojawiają się mimowolnie. Nawet w
momentach, gdy owa muzyka się urywa. Cisza bowiem jest w "Pierwszym człowieku" równie sugestywna jak dźwięk. To naprawdę unikalne połączenie, zwłaszcza, gdy Armstrong i Aldrin (
Corey Stoll) otwierają właz lądownika.
Wszystko to, co widać i słychać jednoznacznie ma uświadomić widza, że wyprawa w kosmos nie jest radosną przejażdżką Sokołem Millennium, a śmiertelnie niebezpieczną, pełną ryzyka i obaw misją podboju tego, co nieznane i niegościnne.
I jest to w "Pierwszym człowieku" ukazane w tak niesamowicie wiarygodny sposób, że gdy tylko na ekranie zaświeci się czerwona lampka lub zawyje syrena, to panika błyskawicznie pojawia się nie tyle w oczach bohaterów, co samych widzów. Droga na Księżyc to także kosmiczny trakt usłany ofiarami, jakich wymaga każde tak karkołomne przedsięwzięcie i również temu poświęcony jest film Damiena Chazelle'a.
Tytułowy bohater, poza bolesną rodzinną traumą, musi także na co dzień radzić sobie z nieodłącznym towarzystwem śmierci zabierającej raz po raz kolegów po fachu. Strach zresztą ściera się tu z ambicją. Ambicja jest sposobem walki z bólem. Komos i Księżyc jedynie arenami tych wewnętrznych konfrontacji.
Bo aby postawić stopę tam, gdzie nikt tego nie dokonał, najpierw trzeba uporać się ze samym sobą. W psychologicznie niejednoznacznych rolach Ryan Gosling odnajdywał się już niejednokrotnie. W "Pierwszym człowieku" minimalizm, oszczędność środków i pewna alienacja są dość skutecznym patentem na postać Neila Armstronga, choć nie zawsze.
Gosling zalicza kapitalne epizody, lecz równie często gaśnie i poniekąd staje się ofiarą własnego stylu. W wielu scenach aż chce się wykrzyczeć mu twarz, aby wreszcie dał upust emocjom. Na szczęście Chazelle znalazł ten odpowiedni i zarazem piękny moment. Energii nie brakuje niezwykle za to charyzmatycznej
Claire Foy, wcielającej się w panią Armstrong, która co prawda na podbój Księżyca nie wyrusza, ale ma nie mniej ważną misję utrzymania rodziny w jedności. Na uwagę zasługuje też ekranowy Buzz Aldrin, czyli Corey Stoll, który z wycinków scenariusza tworzy krwistą i wyrazistą postać astronauty z niewyparzonym językiem.
Podobnie jak Goslingowi, tak i Chazelle'owi można wytknąć kilka słabszych momentów. Reżyser przez cały film świadomie i konsekwentnie unika patosu i gloryfikowania. Ba, na Księżycu widać powiewającą amerykańską flagę, ale nie ma już pompatycznego momentu jej wetknięcia (czego na pewno nie omieszkaliby pokazać choćby Eastwood czy Bay).
Nadęta nieco wzniosłość wkrada się jednak w epilogu. Epilogu zbędnym, bo Chazelle najwidoczniej przegapił idealny moment (a jest takowy) na spuszczenie kurtyny. Zbyt mocno też fragmentami trzymał się schematu kina biograficznego i czasami mało wyraziście zarysował relację pomiędzy Armstrongami.
Nie ma powodów, by rozpaczliwie krzyknąć podczas seansu "Chazelle, mamy problem!".
"Pierwszy człowiek" z pewnością nie jest historycznym krokiem na filmowy Księżyc, ale nie umniejsza to faktu, że mamy do czynienia z filmem momentami genialnym, autentycznym, oddziałującym na wszystkie niemal zmysły i hołdującym (jak to ma w zwyczaju reżyser) marzeniom. Choć do ich realizacji w tym przypadku nie dochodzi się śpiewnym krokiem, a morderczym wysiłkiem fizycznym i psychologicznym. Warto to zobaczyć na własne oczy.
OCENA: 8,5/10