- 1 Co robić w długi weekend w mieście? (39 opinii)
- 2 Maj miesiącem festiwali (7 opinii)
- 3 Wystawa trójmiejskiej malarki w Wenecji (69 opinii)
- 4 Orzechowski: Szukam dziur w rzeczywistości (14 opinii)
- 5 Komiksy, polityka i SF. Lektury na wiosnę (18 opinii)
- 6 Tysiące osób odwiedziło Twierdzę Wisłoujście (69 opinii)
Aleksandra Boćkowska o gdyńskim luksusie w czasach PRL
"Trójmiasto było pod każdym względem wyjątkowe. Przypuszczam, że spokojnie można by napisać książkę o luksusie w PRL dziejącą się tylko Trójmieście - tak dużo jest tu różnych wątków" mówi Aleksandra Boćkowska, dziennikarka i autorka dwóch książek opisujących Polskę w czasach PRL-u. W sobotę, w Muzeum Miasta Gdyni obędzie się spotkanie z autorką, dotyczące jej najnowszej książki "Księżyc z Peweksu. O luksusie w PRL". To jedno z wydarzeń z okazji 92. Urodzin Gdyni.
Aleksandra Wrona: "Luksus w PRL" dla wielu osób może to brzmieć jak oksymoron. Co w tamtej rzeczywistości nosiło miano luksusowego?
Aleksandra Boćkowska: Mówiąc o PRL trzeba pamiętać, że mówimy o 45 latach, w czasie których zmieniały się warunki bytowe i okoliczności polityczne. Jeśli jednak miałabym uogólnić, to powiem, że luksusem w PRL był dostęp. Dostęp do czegokolwiek. Bo zawsze były ogromne kłopoty z zaopatrzeniem oraz obowiązywał system rozmaitych reglamentacji - przydziałów, talonów i tak dalej. Nie można było po prostu wyjechać za granicę, trzeba było dostać zgodę na wydanie paszportu, potem na przydział dewiz.
Pracując nad "Księżycem z peweksu" szukałam definicji peerelowskiego luksusu, a znalazłam swego rodzaju enklawy. Miejsca, w których było inaczej i ludzi, którym żyło się lżej. Wybrałam siedem wątków, które wydały mi się najciekawsze. Hotele, które były swego rodzaju wyspami, gdzie zwykli ludzie zaglądali, by posiedzieć w holu i poczuć się trochę jak za granicą. Przecinały się tam drogi artystów, intelektualistów, prywatnych przedsiębiorców, półświatka i, oczywiście, cudzoziemców. Władzę, która żyła raczej w dobrobycie niż przepychu, ale miała przywileje i mogła nimi dysponować - rozdawać te wszystkie talony i przydziały. Opisałam Śląsk, który był najważniejszym miejscem dla peerelowskiej gospodarki i warszawską Saską Kępę, która trochę wymykała się socjalizmowi. Szukałam też ludzi, dla których dostatek był drugorzędny, ale pielęgnowali wartości. A i tak - ryzykuję - nie byłoby w powojennej Polsce żadnego luksusu, gdyby nie Trójmiasto.
Zobacz wszystkie wydarzenia z okazji 92. Urodzin Gdyni
Dlaczego?
Trójmiasto było pod każdym względem wyjątkowe. Przypuszczam, że spokojnie można by napisać książkę o luksusie w PRL dziejącą się tylko Trójmieście - tak dużo jest tu różnych wątków. Mój pomysł zakładał jednak też resztę kraju, musiałam więc z Trójmiasta coś wybrać. Wybrałam Gdynię, bo bardzo ją lubię, no i przez gdyński port trafiały do Polski towary, które uchodziły wówczas za luksusowe - od złotych stalówek, zegarków przez cytrusy i ubrania po płyty oraz zagraniczne czasopisma.
Pisze pani o Gdyni: "Świętojańska w dokumentach jest ciemna jak reszta kraju, ale we wspomnieniach pachnie kawą paloną na patelniach przy otwartych oknach. Tu komis, tam kuśnierz, apteka z zagranicznymi lekami i delikatesy ze stoiskiem kolonialnym. W nocy lśniły neony". Co stanowiło o jej wyjątkowości?
Pewnie wiele rzeczy - przedwojenna historia, którą próbowała zawłaszczyć dla siebie nowa władza - przede wszystkim jednak port. To on, jak sądzę, sprawiał, że w mieście można było głębiej oddychać. Zagraniczni marynarze kręcili się tutaj nawet w najciemniejszym stalinizmie. Na przełomie lat 40. i 50., kiedy brakowało mieszkań i jedzenia, trwała bitwa o handel, a więc prywatnym przedsiębiorcom odbierano własność, a osoby co gorzej - wedle nowej władzy - urodzone wysiedlano z miasta, słychać było język angielski, unosił się zapach perfumowanych amerykańskich papierosów i aromaty z całonocnych restauracji.
Zatem byli zagraniczni marynarze. Byli też polscy, którzy pływali po całym świecie i - świadczą o tym archiwalne dokumenty ministerstwa żeglugi - niechętnie poddawali się indoktrynacji, którą Polskie Linie Oceaniczne próbowały do 1956 roku uprawiać na statkach. Była wreszcie gdyńska Hala Targowa, która - mam wrażenie - była czymś w rodzaju spotęgowanego Peweksu, można tam było kupić wszystko, czego nie było w sklepach. Krótko mówiąc: dostęp do dóbr wówczas luksusowych i wolność w głowach - to, jak sądzę, składało się na wyjątkowość Gdyni.
Grupą, która miała dostęp do luksusu wydawali się w czasach PRL-u marynarze. Czy rzeczywiście tak było?
Wybrałam Gdynię, bo bardzo ją lubię, no i przez gdyński port trafiały do Polski towary, które uchodziły wówczas za luksusowe - od złotych stalówek, zegarków przez cytrusy i ubrania po płyty oraz zagraniczne czasopisma.Bez wątpienia tak sądzili, i sądzą do dziś, wszyscy niepływający. Na lądzie nikt nie zajmował się tym, jak ciężka jest praca na statku i jak bardzo bywa niebezpieczna, a jedynie tym, że marynarze część wynagrodzenia dostawali w dolarach. Któryś z kapitanów opowiadał mi, że wystarczyło, że w Zakopanem pojawili się faceci w marynarskich strojach i z miejsca budzili sensację, nikt nie zważał, że pływali na barkach na Odrze. Inny zapamiętał, że w kącikach matrymonialnych panie zaznaczały, że poznają "najchętniej pływającego". I przyznał, że bycie marynarzem ułatwiało zdobycie fajnej dziewczyny.
Zarabiali oficjalnie nie bardzo dużo, mniej więcej tyle, co urzędnicy, ale potrafili pomnożyć dolarowy dodatek dzięki tak zwanemu biznesowi. W portach na całym świecie mieli zaprzyjaźnionych handlarzy, gdzieś kupowali kremplinę, gdzieś indziej ją sprzedawali, by zrobić zapas kawy i sprzedać jeszcze gdzieś indziej. Ci, którzy nie mieli do biznesu smykałki, wywozili z polskiej Baltony wódkę i karton papierosów i tylko to wystarczyło, by z rejsu przywozili 80 dolarów - na ówczesne czasy dziwacznych przeliczników to była spora kwota. Przywozili też z rejsów wszystko, czego brakowało w Polsce - dżinsy, nylony, ortaliony, cytrusy, czekoladę. Na dzisiaj - nic nadzwyczajnego, wówczas uchodziło za luksus.
"Zegarkowo" to miejsce, które stało się synonimem luksusu. Jednak życie, jakie się tam toczyło, wcale nie było usłane różami. Proszę powiedzieć coś więcej o jego mieszkańcach.
To było pierwsze osiedle zbudowane specjalnie dla marynarzy. Powstało pod koniec lat 50. w Orłowie - między Kępą Redłowską a aleją Zwycięstwa. Aż prosiło się, by w tym miejscu postawić bloki, które pomieściłyby o wiele więcej osób, ale architektem miejskim był wówczas Jerzy Heidrich - wielki miłośnik Gdyni i prawdopodobnie on przeforsował, by nie zabudowywać Orłowa ponad miarę. Domki - kostki, zaprojektowane przez architekta Aleksandra Ładyńskiego z Politechniki Warszawskiej, zbudowały spółdzielnie mieszkaniowe najpierw PLO, potem Dalmoru. Marynarskie rodziny zaciągnęły kredyty, żeby tam zamieszkać. A że były to lata 50., kiedy marynarze z rejsów przywozili przeważnie zegarki, taksówkarze nazwali osiedle "Zegarkowem" - że niby tylko z przemytu zegarków taki majątek. Potem, gdy modne były nylonowe rajstopy, mówiono na osiedle "Nylonowo".
Kiedy szykowałam się do rozmów z mieszkańcami osiedla, spodziewałam się opowieści o rozbrykanych marynarzowych, które wolne chwile przepędzają na Świętojańskiej w futrze oraz złocie. Dostałam tymczasem obraz zabieganych żon wiecznie nieobecnych mężów, które muszą troszczyć się o koks, by dogrzać domy, o grządki, by wykarmić rodzinę, a często również letników, o remonty i dzieci. Dzieci, dzisiaj dorosłe, wspominają skłóconych rodziców i zazdrosne nauczycielki w szkołach, które groziły obniżeniem stopnia z zachowania, jeśli nie dostaną pomarańczy.
Jak na ówczesne czasy "Zegarkowo" niewątpliwie było wyjątkowe, ale trudno powiedzieć, że luksusowe.
Pisząc książkę przeprowadziła pani dziesiątki rozmów - z marynarzami, dyrektorami i bywalcami hoteli, prywaciarzami, sekretarzami partii. Czy udało się znaleźć wspólny mianownik we wspomnieniach tych wszystkich osób?
Tak. Słowem, które łączyło wszystkich, było "załatwić". Jeden z profesorów historii, z którym rozmawiałam już po wydaniu książki, powiedział, że "Księżyc" jest o tym, że wszyscy w Polsce, którzy mają 45 lat plus, mają życiorysy wstydu. Że to książka o antymoralności. Bo niemal każdy raz czy drugi załatwił sobie wycieczkę, stypendium albo pralkę.
To łączy wszystkich moich rozmówców - tych, dla których najważniejsza była wolność, ale potrzebowali raz na jakiś czas dostać paszport, tych, którzy pływali w basenie warszawskiego hotelu Victoria, bo prowadzili prywatne przedsiębiorstwa i właściwie wszystko, co robili, było niezgodne z prawem. Ale - dzięki odpowiednim kontaktom - dorobili się majątków i tych zupełnie zwykłych ludzi, którym była potrzebna pralka, lodówka albo akumulator i musieli szukać znajomych, którzy mają dostęp do przydziałów.
Wicedyrektor Polmozbytu opowiadał mi, że odszedł z pracy po roku czy dwóch, bo nie wytrzymał napięcia - nagle odnaleźli go koledzy z przedszkola, bo potrzebowali części do samochodów, a koledzy z pracy patrzyli krzywo, bo nie brał łapówek. Zresztą, co tam dyrektor Polmozbytu. Wicepremier z czasów Gierka, Józef Tejchma zapisał w dzienniku: "W tym systemie jedynie uczestnictwo we władzy daje możliwość przetrwania". Mnie Tejchma opowiedział, że kiedy umierała jego teściowa, chciała zjeść pomarańczę. I on nie potrafił jej zdobyć. Wspólnym mianownikiem PRL-u było upodlenie.
Wywiady
Miejsca
Wydarzenia
Zobacz także
Opinie (112) 6 zablokowanych
-
2018-02-02 12:59
W Pwexie ...
.. w Wielkim Młynie / tak tak był tam kiedyś pewex/.kupiłem za całe 30 $ ocieplana oryginalna kurtkę marki ,,RIFLE,, w 86 r , noszę ją /sporadycznie do dziś , wygląda jakby miała góra 2 lata
- 21 0
-
2018-02-02 13:57
w 1978 r ojciec sprzedał 10-letnia Syrenkę za 200 kanadyjskich dolarów,pamiętam zabrał nas na zakupy do Pewexu, poczułem się jak król życia.
- 16 0
-
2018-02-02 14:42
RIDER tak kiedyś nazywał się TWIX (2)
- 8 1
-
2018-02-02 14:53
Rider to byl pyszny baton w bialym opakowaniu. Ach mniammm
- 2 0
-
2018-02-03 06:14
Lila Pause - w darze z RFN
Gdzieś w 1988 to było, jak w mojej podstawówce (kombinat na 2000 uczniów, nauka nawet popołudniami), zjawiły się dary z Niemiec - z RFN-u, rzecz jasna. Dostaliśmy po batonie Lila Pause, takim w fioletowym opakowaniu...
- 1 0
-
2018-02-02 15:16
Pamietam jak w latach 80 za dzieciaka pod hotelem Gdynia sprzedawalem pocztowki niemieckim wycieczkowiczą w cenie jednej marki. Okazalo sie ze przez tydzien w wieku 8 lat zarabialem wiecej niz obydwoje rodzice. Niestety jak sie dowiedzieli co wyprawiam to przez ojca zostalem okraszony klapsem i musialem zaprzestac tego procederu. Kto wie jakim dzisiaj bylbym szejkiem polnocy gdybym ten biznes ciagnol dalej ;)
- 21 1
-
2018-02-02 17:03
W Gdyni w tamtych czasach to była enklawa zachodu.......
24 godziny człowiek był w kanale Kilońskim 36 Hamburg i z powrotem...... tramwaj .. płyty czasopisma ciuchy ....etce. wrzucało się na hale ewentualnie do komisów- z warszawki prowincjonalnej, miasta z ściany wschodniej przyjeżdżał Cyrankiewicz z żoną ubierał biedulkę w pożadne ciuchy z zgniłego zachodu. Gdynia była enklawą w tamtych czasach.
- 14 1
-
2018-02-02 20:52
z tamtych czasów dowcip:
"Szczyt nieporozumienia:
Poprosić o azyl w Pewex'ie"
Do dzisiaj aktualne... ;)- 7 1
-
2018-02-02 21:47
dzieci zwykłego robola na Kolonie jeżdziły ,na zimowiska też ! zakładowe Gwiazdki dla dzieci też były
zakładowe wczasy każdy zakł. miał swój ośrodek wczasowy ! wczasy , bale sylwestrowe też ! a nie spęd dla chołoty na Skwerku !
- 17 4
-
2018-02-02 21:49
nie wszystko za komuny było bee! - w nimcach do dziś pracownik na Boże Narodzenia dostaje tzw. Wajnachst geld .
- 8 2
-
2018-02-03 00:18
(2)
Niestety obecnie pozostał już tylko cień po dawnym blasku Gdyni
- 8 1
-
2018-02-03 06:16
(1)
Ale przynajmniej na skwerze nie cuchnie już mączką rybną z Dalmoru. :)
- 1 1
-
2018-02-03 16:48
ale to zdrowe było
- 2 1
-
2018-02-03 07:43
Zróbcie materiał o tym, kim byli w PRL dzisiejsi bonzowie, np. trzęsący miastem deweloperzy :D (1)
- 15 2
-
2018-02-03 08:51
No właśnie,bardzo ciekawe prewieniencje mają. Co wtedy powiedzieli by piewcy aktualnego raju który powstał po zmianach ustrojowych.
- 5 2
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.