"Trojanki" Teatru Wybrzeże inaugurowały tegoroczne Wybrzeże Sztuki.
Gdyby szukać wspólnego mianownika dla tegorocznego Wybrzeża Sztuki, z pewnością wskazać by wypadało koncentrację na losie kobiet niezrozumianych i porzuconych, niemieszczących się w ramach społecznych oczekiwań, hańbionych, upokarzanych i cierpiących. Dopiero na tle ich dramatu rozgrywają się dramaty całych społeczności. Podsumowujemy gościnne spektakle Wybrzeża Sztuki.
Skromnie, ale treściwie - tak najkrócej można by podsumować mijającą, dziesiątą edycję Wybrzeża Sztuki - wydarzenia, które decyzją dyrekcji Teatru Wybrzeże nie pretenduje do miana festiwalu i jest przeglądem bieżącej polskiej dramaturgii oraz próbą uchwycenia pulsu teatru, który wywołuje emocje, polemiki i jest szeroko komentowany w kraju. Trzy z czterech spektakli gościnnych świetnie wpisują się w tę formułę.
Przegląd zainaugurowały "Trojanki" Eurypidesa w reżyserii Jana Klaty, najnowsza premiera Teatru Wybrzeże. I nie ma co ukrywać, było to mocne otwarcie imprezy, ukazujące dramat kobiet - głównych ofiar każdej wojny, ze szczególnym uwzględnieniem żony króla Priama, Hekabe, w wybitnej kreacji Doroty Kolak.
Przeczytaj recenzję spektaklu "Trojanki"
Do teatru we wrześniu - zobacz aktualne spektakle
Reżyserka spektakl buduje na serii aktorskich monologów - każdy z aktorów pod pozorem nagrywania wideo dla jednego z członków rodziny zwierza się, dzieli traumami wojennymi, swoim losem, nieszczęściem, kompleksami czy skłonnościami. I większość z tych monologów jest poprowadzona bardzo sprawnie, bazując na dużym warsztacie aktorów. Dzięki temu dwugodzinny spektakl nie nuży, daje wgląd w rodzinne piekiełko i uwikłania społeczno-kulturowe, choć trudno nie oprzeć się wrażeniu, że polska dramaturgia przetrawiła podobne tematy już kilka lat temu.
Nie wiemy, czy Mabel przechodzi depresję, czy ma załamanie nerwowe albo problemy psychiczne - faktem jest, że jest niestandardowa i roztrzepana oraz bywa przez długie momenty nieobecna i nieodpowiedzialna. Przez otoczenie odbierana jest jako dziwaczka i wariatka, co dla jej męża bywa kłopotliwym ciężarem, dla jego matki kompromitującym piętnem, które trzeba zlikwidować, a dla własnych rodziców - wstydem, więc udają, że nic nie widzą. Kleczewska odwzorowuje na scenie mieszkanie pozbawione jednej ze ścian, przez którą obserwujemy życie Mabel. Ją samą i mieszkanie śledzimy dwutorowo - na scenie i za pomocą kilku kamer, które śledzą każdy jej krok. Wzmaga to poczucie osaczenia i pozwala w detalach obserwować aktorkę, która gra bohaterkę pogrążoną w lunatycznym śnie. Najbardziej przejmujący jest sam finał, gdy rodzina po powrocie Mabel ze szpitala psychiatrycznego uznaje, że lepiej zostawić ją samą i wychodzi. Filmowa warstwa przestawienia jest męcząca i trudna w odbiorze, ale oddaje stany, z jakimi mierzy się Mabel. "Pod presją" jest wnikliwym, przejmującym, zapadającym w pamięć teatrem pozbawionym inscenizacyjnych fajerwerków.
Krystyna Janda, mając do dyspozycji niezwykle przejmujący, bazujący na bardzo plastycznych opisach codzienności tekst, redukuje środki do minimum - usiłuje śpiewać, czasem coś wykrzyczy, najczęściej mówi, zdaje sprawozdanie, co w połączeniu z motywami muzycznymi robi duże wrażenie. W ten sposób odmalowana zostaje nie tylko rozpacz i żal wygnanej Żydówki, która utraciła ojczyznę i musiała wybrać sobie nowe miejsce do życia, ale też daje to świadectwo dramatowi całego narodu, dwukrotnie zdradzonego - w czasie II wojny światowej z powodu hitlerowskich nazistów i w 1968 przez polskie władze. Ostrze spektaklu jest wymierzone przeciwko antysemitom, ksenofobom i zacietrzewionym narodowcom. Pewnym cieniem na spektaklu jest wprowadzenie rażącej, w moim poczuciu zbędnej, dosłowności w finałowych obrazkach z warszawskich pochodów z okazji Dnia Niepodległości i starć narodowców z policją, skandujących "Wielka Polska dla Polaków", "Jeden kraj, jeden naród" i obrazków palenia instalacji "Tęcza" na placu Zbawiciela w Warszawie.
Spektakl obnaża jednak liczne aktorskie i reżyserskie niedostatki. Początkujący aktorzy mają problemy z dykcją, więc kwestie wypowiadane przez nich w emocjach są mało zrozumiałe. Szczególnie słabo aktorzy wypadają grając formalnie grono nauczycielskie (fatalnym pomysłem jest "udawanie" mężczyzn przez dziewczyny). Reżyser akcję tekstu Wedekinda uznał za pretekst do gimnastyki, jaką młodzi mają przejść na oczach widzów (w przenośni i dosłownie na siatkach obecnych na scenie), więc fabuła spektaklu również jest niezbyt czytelna. Przedstawienie jest popisem jednego aktora - Jakuba Zająca, który debiut filmowy ma już dawno za sobą. Jego Maurycy to postać doskonale zagrana, ciekawa i prawdziwa, czego nie można powiedzieć o jego partnerach na scenie. Dlatego "Przebudzenie wiosny" jest jedynym rozczarowaniem gościnnej części Wybrzeża Sztuki.
Podczas przeglądu zagrane zostaną jeszcze dwa spektakle Teatru Wybrzeże: "Bella figura"(14 września) i "Śmierć białej pończochy" (16 września). Bilety w cenie 40 zł (normalne) i 30 zł (ulgowe).