• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Udane Wybrzeże Sztuki, ale formuła imprezy do poprawki

Łukasz Rudziński
12 listopada 2015 (artykuł sprzed 8 lat) 
Tegoroczne Wybrzeże sztuki zainaugurował "Koncert życzeń" - niezwykły, bardzo intymny monodram bez słów w mistrzowskim wykonaniu Danuty Stenki. Tegoroczne Wybrzeże sztuki zainaugurował "Koncert życzeń" - niezwykły, bardzo intymny monodram bez słów w mistrzowskim wykonaniu Danuty Stenki.

Wybrzeże Sztuki jest próbą uchwycenia pulsu teatru i formą prezentacji tych przedstawień, które do Trójmiasta w inny sposób nie docierają. Wartościowy przegląd teatralnych nowości to jednak formuła już wyraźnie wyczerpana, choć przemyślany zestaw zapraszanych spektakli pozwala zaspokoić gusta każdego widza.



Jest przynajmniej kilka powodów, dla których Wybrzeże Sztuki, pomimo niezmiennie dobrej kondycji artystycznej, powinno zmienić formułę. Autorski przegląd spektakli Adama Orzechowskiego z różnych przyczyn jest dziś ograniczony. Trudno nie zauważać towarzystwa Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, którego główny cykl - "Teatry Polskie" - opiera się dokładnie na tych samych, co Wybrzeże Sztuki, fundamentach, jednak ograniczonych rocznie do kilku wybranych teatrów (w ten sposób pokazywanych jest około 30 polskich spektakli spoza Trójmiasta w ciągu roku). Ponadto na Festiwal Szekspirowski przyjeżdżają do Trójmiasta dość licznie nie tylko zagraniczne, ale też polskie realizacje sztuk Williama Szekspira, zaś na powoli odzyskującym renomę Festiwalu R@Port prezentowane są spektakle na bazie najnowszej polskiej dramaturgii. Jeśli więc Wybrzeże Sztuki nie ma być powtórką z tego, co pokazywane jest po sąsiedzku, warto pomyśleć o nowej formule imprezy.

Warto też sięgnąć pamięcią do początku tej imprezy, gdy miała ona charakter interdyscyplinarny i oprócz teatru pojawiały się instalacje artystyczne, debaty, koncerty czy performance. Na tym tle impreza pozbawiona nawet rozmów z twórcami po przedstawieniach wypada co najmniej ubogo. Warto przy tym zaznaczyć, że Wybrzeże Sztuki od lat trzyma wysoki poziom, choć nie ogranicza się do żadnego nurtu i raczej przyświeca mu myśl przewodnia: dla każdego coś miłego. Są więc w programie spektakle dla publiczności stęsknionej za tradycyjnym teatrem (jak "Maria Callas. Master Class" Teatru Polonia) oraz odważne spektakle, wpisujące się w dyskusję o dzisiejszej Polsce (choćby "Wróg ludu" Narodowego Starego Teatru). Znalazło się też miejsce dla teatralnego mistrza - spektakl Krystiana Lupy "Maciej Korbowa i Bellatrix". Adam Orzechowski bardzo dobrze sprawdza się więc jako selekcjoner spektakli gościnnych, które wyraźnie różnią się od codziennego repertuaru Teatru Wybrzeże.

Spektakl "Wróg ludu" w reżyserii Jana Klaty trafia w czuły punkt społecznej niekonsekwencji i prezentuje ludzką hipokryzję i małostkowość, wpisaną w bieżące wydarzenia polityczne. Spektakl "Wróg ludu" w reżyserii Jana Klaty trafia w czuły punkt społecznej niekonsekwencji i prezentuje ludzką hipokryzję i małostkowość, wpisaną w bieżące wydarzenia polityczne.
Przegląd rozpoczął niezwykle intymny monodram bez słów w wykonaniu Danuty Stenki, która przez godzinę czarowała widzów codziennością samotnej, dojrzałej kobiety, nim jej bohaterka w przypływie rozpaczy czy desperacji nie targnęła się na własne życie. Twórcy spektaklu "Koncert życzeń" krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa i TR Warszawa zostawiają stojących wokół sceny widzów w niepewności, bez epilogu, choć puste łóżko i zejście przez aktorkę ze sceny, by wtopić się w tłum widzów obserwujących to zdarzenie, jest niezwykle dobitną sugestią. To dramat cichy, niepozorny, na pierwszy rzut oka niegroźny, niemal niezauważalny. Taki, który może się wydarzyć tuż obok nas, choć najpewniej nie będziemy mu się przyglądać ze ściśniętym gardłem jak niememu, ale niezwykle intensywnie zagranemu przez Stenkę monodramowi.

Z kolei Ibsenowski "Wróg ludu" Starego Teatru w Krakowie w reżyserii Jana Klaty przez większość czasu oscyluje na pograniczu groteskowej komedii, ekscesu i scenicznego żartu (już na początku runie "wieża Babel" złożona z przeróżnych domowych gadżetów). Im dłużej trwa spektakl (prezentujący doktora Stockmanna jako nieuleczalnego romantyka idei, który podburza kolegów do rewolucji, by szybko zostać przez nią wchłoniętym dzięki wytrawnej grze burmistrza, jego brata i rywala zarazem), tym bardziej rzednie nam mina. Zaś półprywatny monolog Juliusza Chrząstowskiego (Stockmanna), poruszający najświeższe dziś kwestie, jak lęk środowisk lewicowych przed zmianą władzy w Polsce czy stosunek do uchodźców - to seria oskarżeń wobec społeczeństwa niczym seria z karabinu maszynowego.

Spektakl Jana Klaty trafia w czuły punkt społecznej niekonsekwencji, parafrazuje hipokryzję mieszczan ze sztuki Ibsena, którzy wolą truć siebie i letników wodą z nieczystego wodociągu niż dokonać faktycznej zmiany, wymagającej pewnego poświęcenia od każdego. Przepisanie tego w dzisiejsze realia społeczno-polityczne daje zaskakujące rezultaty i kolejny raz przekonuje o doskonałym słuchu scenicznym Klaty, pomimo tego, że sam spektakl prowadzony jest dość luźno, niechlujnie, momentami wręcz ostentacyjnie byle jak.

Zwariowany, przewrotny, bardzo dynamiczny i niepoprawny politycznie kabaret teatralny "Pożar w burdelu", którego odcinek "Dziewczyna z Marszu Niepodległości" pokazano w Gdańsku, został bardzo dobrze przyjęty przez publiczność Wybrzeża Sztuki. Zwariowany, przewrotny, bardzo dynamiczny i niepoprawny politycznie kabaret teatralny "Pożar w burdelu", którego odcinek "Dziewczyna z Marszu Niepodległości" pokazano w Gdańsku, został bardzo dobrze przyjęty przez publiczność Wybrzeża Sztuki.
Niezwykle energetyczne, półtoragodzinne widowisko z pogranicza teatru i kabaretu dali warszawscy artyści skupieni przy "Pożarze w burdelu" - to program kabaretowy w odcinkach, komentujący bieżącą sytuację polityczną z perspektywy Warszawy (jedną z głównych postaci jest HGW, czyli Hanna Gronkiewicz-Waltz). Zarówno w efektownych piosenkach aktorskich, jak i w krótkich etiudach teatralnych poprzedzanych wprowadzeniem przez BurdelTatę (Andrzej Konopka), aktorzy komentują otaczającą ich rzeczywistość. W najnowszym odcinku, pokazywanym w Gdańsku - "Dziewczyna z Marszu Niepodległości" tematami wiodącymi były zmiana władzy i uchodźcy oraz ideowa konfrontacja marszałka Józefa Piłsudskiego z Romanem Dmowskim.

Niewybredne żarty, niekiedy obsceniczne czy sprośne teksty i hojnie rozdawane na lewo i prawo złośliwości nie przekraczają jednak granicy dobrego smaku i nie są skierowane tylko w jedną stronę sceny politycznej. "Pożar w burdelu" pozwala nabrać dystansu do tego, co Polaków dzieli i wspólnie pośmiać się z różnych naszych narodowych kompleksów czy przywar. Warto podkreślić, że show przygotowany pod okiem Michała Walczaka na gdański występ, pełne było zabawnych trójmiejskich wtrętów, które nie miały nic wspólnego z nachalną kurtuazją.

Spektakl "Maciej Korbowa i Bellatrix" krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa i warszawskiego Teatru IMKA w reżyserii Krystiana Lupy okazał się największym rozczarowaniem przeglądu. Już w zamyśle pomysł spektaklu jest chybiony - przyglądanie się rekonstrukcji spektaklu Lupy sprzed przeszło 20 lat, przygotowanego ze studentami PWST, którzy teraz ponownie w nim występują, kompletnie nic nie wnosi. To bełkotliwe, pozbawione klarownego przekazu i bardzo niedojrzałe w formie starcie aktorskich aspiracji i rzeczywistości. To, co dziś stanowi podstawę spektakli Krystiana Lupy - proces grupowy, improwizacje, monologi wideo - tutaj wypada mechanicznie, nieciekawie i pretensjonalnie. Przez przeszło 3,5 godziny aktorzy (z których zdecydowanie najlepszy jest Paweł Deląg) nie mają widzom nic do zaoferowania poza swoim zagubieniem, zwątpieniem lub dylematami natury artystycznej.

Tradycyjna, bardzo szczera w przekazie "Maria Callas. Master Class" to kolejna po "Boskiej!" próba zmierzenia się przez Krystynę Jandę ze słynną artystką sceny operowej. Ten spektakl publiczność nagrodziła owacją na stojąco. Tradycyjna, bardzo szczera w przekazie "Maria Callas. Master Class" to kolejna po "Boskiej!" próba zmierzenia się przez Krystynę Jandę ze słynną artystką sceny operowej. Ten spektakl publiczność nagrodziła owacją na stojąco.
Wieńczące Wybrzeże Sztuki przedstawienie "Maria Callas. Master Class" Teatru Polonia w reżyserii Andrzeja Domalika było z kolei ukłonem dla wielbicieli Krystyny Jandy i tradycyjnego, przystępnego dla widzów teatru. Krystyna Janda w roli Marii Callas ukazuje tę wybitną śpiewaczkę operową w ostatnim etapie kariery, gdy nie śpiewa, ale prowadzi lekcje mistrzowskie z uczniami, wprowadzając ich (i publiczność spektaklu) w tajniki operowego sukcesu. Bywa przy tym surowa, manieryczna i złośliwa, kaprysi jak na wielką gwiazdę przystało, wykłóca się o drobiazgi. Spektakl pozwala zanurzyć się w życiowym dramacie Marii Callas i posłuchać wielu wybitnych arii operowych (również puszczanych z offu w oryginalnej wersji) oraz poznać oparte na mądrości życiowej prawdy z ust doświadczonej życiowo i zawodowo artystki. I właśnie ten prosty, tradycyjny, dość monotonny, ale bardzo szczery w przekazie spektakl podczas tegorocznego przeglądu spotkał się z najcieplejszym przyjęciem i otrzymał gorącą owację na stojąco.

Przegląd uzupełnił najbardziej eksportowy ostatnio spektakl Teatru Wybrzeże - "Portret damy" w reżyserii Eweliny Marciniak.

Może dobrym rozwiązaniem byłoby zapraszanie spektakli najwybitniejszych twórców teatralnych, obudowanych spotkaniami i debatami poświęconymi tematom poruszanym przez ich spektakle. Dobrze byłoby też poszerzyć perspektywę Wybrzeża Sztuki o muzykę, sztuki wizualne, performance i dodać twórczego fermentu, obecnego na początku istnienia tej imprezy. Można by też zrezygnować w jednego określonego terminu i zamienić Wybrzeże Sztuki w rozłożone na przestrzeni całego roku pokazy kilku najgorętszych i trudno dostępnych przedstawień (jak "Francuzi" Nowego Teatru w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego). W przeciwnym razie impreza pozostanie zgrabnym uzupełnieniem oferty Teatru Wybrzeże i innych trójmiejskich teatrów, a przecież Wybrzeże zasługuje na festiwal z prawdziwego zdarzenia.

Miejsca

Wydarzenia

Zobacz także

Opinie (6)

  • Jakie to wszystko wtórne... (1)

    hipokryzja, wady, dekonstrukcja, przywary narodowe... ludzie...A dobrego teatru nie ma komu zrobić

    • 13 9

    • Wszystko spoko, ale tylko jak słyszę "dekonstrukcja" to mnie trzęsie

      zupełnie jak przy "tkance miejskiej".

      • 4 3

  • A to nie ma być ostatnia edycja?

    • 1 2

  • pomieszanie smaków

    Czytając kolejne teksty pana Łukasza odnoszę wrażenie, że jednak przepych jakim jest obdarowany przez redakcje trójmiasto.pl mu nie służy. Jeżeli tegoroczne Wybrzeże Sztuki jest udane, to ja pretenduje do roli świętego. Proszę odpuście panu Łukaszowi oglądanie tylu spektakli naraz i to w takiej szerokiej skali przez Opere, teatr tańca, muzyczny, dramatyczny, lalkowy, offowy. Mógło doprowadzić to do pomieszania smaków. Tak poza tym gratuluje niezwyklego doświadczenia i wiedzy w tak szerokim zakresie.
    Co za dużo to nie zdrowo.

    • 6 4

  • Festiwal na jesień (1)

    Wybrzeże Sztuki jak zwykle ciekawe. Powiedziałbym, jednak, że w tym roku było dość cienkie.

    Pokazany na wstępie Koncert życzeń to w istocie niemal niemy performance. Nie wiele więcej. To, że grany przez Aktorkę Teatru Narodowego dla podbudowania prestiżu niewiele zmienia. Łatwo jednak przychodzi obrona sensu pokazywania takich lakonicznych, z pozoru banalnych obrazów Tekst Franza Xavera Kroetza łatwo można zestawić na przykład z tekstami Elfriede Jelinek (z uwagi na austriackie pochodzenia jak i lewicowe poglądy), z którymi ponoć też pracowała reżyserka tej sztuki. Tekst wpisuje się w dyskurs przetrawiania (opóźniony w Polsce o dekady w stosunku do Zachodu) ciemnych stron życia w kapitalizmie gdzie rynek coś daje ale i mocno ogranicza. Bohaterka to człowiek sprowadzony do bezrozumnej, samotnej (dziś singlowanie to niemal nowa norma), konsumującej istoty, zamkniętej w czterech ścianach. Gdzieś tam - zdawać by się mogło, że na wyciągnięcie ręki - jednak jest inny, lepszy świat wykreowany przez media i reklamy. Świat piękny, tak pewny i spokojny jak radiowy głos Wojciecha Manna. Rozdźwięk pomiędzy budowaną ułudą a realiami musi doprowadzić do dramatu. Nie wiem czy to co pokazano to jeszcze teatr ale gdzieś w końcu pewnie trzeba było to pokazać, wyciąć (bez retuszu) fragment rzeczywistości, kawałek samotnego tłumu i wystawić żywy pomnik bohaterskiej mrówce sytemu rynkowego. Ile takich mrówek żyje dziś w boksach, biurach banków, call center, na różnych szczeblach biur korporacji. Pewnie sporo. Reasumując - mimo wszystko bardzo oryginalne.

    Co do Wroga ludu Klaty mam mieszane odczucia. Działającego w Krakowie Klatę można było w ciągu ostatniego roku zobaczyć w pobliskim Szekspirowskim kilka razy (Hamlet, Do Damaszku, Król Lear). Na scenie wszystko czego po Klacie można by się spodziewać: czyli sterta rekwizytów składająca się z tego co można znaleźć przechadzając się między półkami w supermarkecie (szczególnie dużo plastiku a farby też się znów przydały), robienie dużego bałaganu na scenie (najlepiej coś porozrzucać albo rozlać), robienie dużego hałasu (wróg ludu niestety daje w bębenki uszu, nie licząc się z widzem i jego zdrowiem). Podkłady muzyczne z popu. Sprzęt sportowy (piłki gimnastyczne, rękawice bokserskie przydatne w jednej z kłótliwych scen). Poduszka robiąca za telewizor (a może to jest duży smartfon skoro trzymana się ją w ręku). Trochę przekleństw. Na zapleczu sceny włochaty i brodaty rockmen robiący za demiurga. To wszystko pozwala na ujęcie tej produkcji w nurcie pop-artu. Nie wiem czy ten pop-art ma czynić Ibsena bardziej lekko strawnym dla przeciętnego widza, czy ma uwspółcześniać. Na myśl przychodzą pokaźne przed rokiem Dziady Rychcika. Tyle, że tu momentami po prostu wieje nudą. Co prawda twórcy starają się angażować, grać na uczuciach politycznych widza (szczególnie w dalszych partiach spektaklu, w improwizowanej scenie monologu Doktora, gdy na ścianach pojawią się napisy farbą Won! co nawiązuje do tematu uchodźców). Klata prowokuje, pozuje na skandalistę jak się da kto się dziś jednak przejmuje (poza wąską grupą nawiedzonych) choćby najbardziej ekstremalnymi wyczynami artystów. Ibsen pisał Wroga w czasach gdy nauka podbijała świat. Wiedza nie tylko o zarazkach wiele wnosiła, temat dramatu wówczas musiał nasunąć się sam. Dramat pewnie nie stracił na aktualności, ci którzy wiedzą więcej, wiedzą co truje system i ludzi, urastają do miana wrogów szerokiej rzeszy skopiowanych umysłów, pilnującej swych partykularnych interesów. I nie chodzi tylko o smog w Krakowie czy brudną wodę w Warszawie (dobrze, ze chociaż w Gdańsku nie ma takich problemów). Na plus ciekawa kolorystyka ubrań aktorów, kilka pomysłowych scen jak np. ta z rytmicznym dźwiękiem tłuczonych kieliszków. Całość jednak taka sobie.

    Natomiast "Dziewczyna z Marszu Niepodległości" to satyra polityczna. Spektakl balansujący pomiędzy kabaretem, musicalem i teatrem chyba mocno ubawił publikę. Co liczby przekleństw jakie padły na scenie nie wiem czy to nie jest rekord na deskach Wybrzeża (choć dokładnie nie zliczyłem). Tym niemniej Wybrzeże już od jakiegoś czasu deklarowało, że jest gotowe na wszystko. Pewnie więc na Pożar w burdelu też się przygotowało. Okazuje się, że niektóre fragmenty rzeczywistości wytwarzają specyficzną estetykę, przywlekają kuriozalną formę wyraźnie różną od tego co potoczne. Wydaje się, że tak jest i z burdelami przynajmniej tymi stereotypowymi. Ubrania, ksywki dziewczyn, odzywki, relacje itp. Tu artyści przywlekli na siebie więc taką formę. Choć na scenie widniał napis Burdel Artistique niewątpliwie w grę wchodził burdel polityczny a temat seksu w zasadzie nie był w ogóle podejmowany. Trudno odmówić przedstawionym postaciom, scenom, dotkliwej przenikliwości. Podjęcia tematów jak najbardziej poważnych (ze śmiercią włącznie). Przekonania polityczne jawią się tu jak jakieś zboczone, niemożliwe do odparcia popędy. Sami bohaterowie nie za bardzo rozumieją skąd się one u nich biorą. Te (polityczne) popędy jednak stają się trudne do pohamowania, przejmują kontrolę nad nimi i motywują ich do działania. Trudno by nie zrobiło się zabawnie. Komu się spodobał mógł kupić w holu koszulkę z malunkiem zapałek i napisem Chodzę do burdelu. W sumie dojrzały już kabaret Pożar w burdelu to dość kuriozalne, kontrowersyjne zjawisko artystyczne z Warszawy, trudno powiedzieć, że nie oryginalne. Może dobrze więc, że trafiło na tegoroczny przegląd.

    • 1 5

    • Festiwal na jesień (cd)

      Z lokalnych spektakli Wybrzeże promowało Portret Damy Eweliny Marciniak. Rzecz dość eksperymentalna, oparta na bazie XIX wiecznej powieści Henry James'a. Już pierwsze sceny przywołują na myśl prace Alexis de Tocqueville'a - francuskiego myśliciela, który podróżując po Stanach Ameryki opisywał tamtejsze społeczeństwo, jego odmienność od europejskiego. Pisma te sa pewnie ciekawe dla tych, którzy starają sie zrozumieć współczesność (czy Ameryka faktycznie pozbawiona jest kultury a Europa oderwana od rzeczywistości?). Faktem jest bynajmniej, że Henry James inspirował się pracami de Tocqueville'a. Jego powieść jest mocno reprezentatywna dla Epoki Wiktoriańskiej i związanej z tą epoką obyczajowości purytańskiej. Ta była wszak nieuchronnością koła dziejów, efektem ubocznym walki burżuazji o postawienie się na wyższym poziomie cywilizacyjnym, o odróżnienie od robotniczego proletariatu. Za ordynarne uznano wszystko co wiąże się z ciałem - na przykład z zachowaniem przy stole, z wycieraniem nosa, wypróżnianiem się czy zachowaniem w łóżku. Wszystko to było jednak tam i wówczas. Zamorskie podróże (które dały też w końcu początek antropologii kulturowej) są bliskie, zrozumiałe dla mieszkańca byłego Imperium Brytyjskiego ale jak to ma się z perspektywy widza polskiego? Reżyserka chyba nie zastanowiła się do końca jak to co opisał Henry James uczynić aktualnym dla współczesnego widza. A może nawet odwrotnie. Wygląda na to, że postanowiła się zdystansować od tej narracji najdalej jak się da. Co prawda postacie przywlekła w starannie przygotowane stroje z epoki to scenom towarzyszy współczesny zespół jazz-ujący (już to wskazuje na perspektywę z jakiej widz ma przyglądać się powieści Henry James'a). W sceny włożyła tyle groteski ile się tylko dało (potęgowaniu tej groteski służą też wyświetlane na ekranie, na przedzie scenki - np. fikuśnie ułożone bokobrody - czasami czarno-białe, stylizowane na komiczne sceny filmu niemego). Inny przykład to scena parzenia herbaty (zgodnie z brytyjskim zwyczajem) doprowadzona do absurdu. Pozostawiono jednak wątek powieści Henry James'a starając się w to włożyć sceny współczesnej filozofii.W opisach do spektaklu można znaleźć podpowiedź reżyserki. Zawarta w niej retoryka typu: ciało, władza odsyła widza do dyskursu typu brytyjskie Cultural Studies lub Gender. Faktycznie ciało jest tematem jaki się przejawia w obrazach scenicznych jednak przekaz jest słabo czytelny, nie wynika z nich jasno. Nic dziwnego, że niektórzy interpretują tą sztukę jako pozbawioną treści. Nie udało się zgrabnie połączyć oryginalnej narracji autora powieści ze współczesnym dyskursem. Twórczyni zagubiła się w szczególikach (zdobione stroje, małe figurki podróżniczych pamiątek, efektowne efekty świetlne, filmy na ekranie) gubiąc obraz całości. Mimo paru dobrych scen (np. ta z ogłoszeniem rozdziału spadku) sztuka jest rozlazła, pozbawiona rytmu i właściwej sobie dramaturgii, nie wciąga widza ani emocjonalnie ani intelektualnie. Na myśl przychodzi pokazywana w zeszłym roku na tym festiwalu. Trędowata gdzie również sztuce nadano kostiumowy blichtr a całość miała drugie dno gdyż melodramat posłużył jedynie jako nośnik przekazu. Tam jednak przekaz jasno wynikał ze scen, z przebiegu sztuki. Tu go niestety jasno nie widać. Pojawia się kilka zabiegów znanych z poprzednich sztuk tej reżyserki. np. scena gdy postacie komentują siebie (Amatorki) czy wprowadzenie na scenę postaci dziewczynki (Ciąg), o którą to już mimo tak młodego jej wieku czyni starania mężczyzna. Nie błyszczy też Katarzyna Dałek, która jest zbyt miękka i niewyrazista, nie za bardzo odnajduje się w roli tytułowej damy. Przy okazji można odnieść wrażenie, że w Wybrzeżu brakuje prawdziwego faceta jest kilku starszych Panów, młodzi natomiast są raczej niscy albo wątli więc jak tu pokazać na scenie parę z zachowaniem odpowiednich proporcji dymorfizmu (ostatecznie niefortunnego wybrańca Isabel Archer gra Marek Tynda). Dość zaskakująca dla widza jest też ostatnia scena z filmem, na którym pokazane są obrazy biegu przez zieloną gęstwinę dżungli. Czy to ma być metafora podróży bohaterki (do wewnątrz siebie) czy też końcowa scena ucieczki na oślep z sytuacji w jakiej się znalazła? Całość więc nie zachwyca (chyba, że samymi pustymi obrazami), trochę daje do myślenia (głównie jednak tym myślącym np. postawione pytanie o to czy średniowieczna dbałość o lepszy świat po śmierci zastąpiła troska o akumulację, lepsze jutro w kolejnych pokoleniach rodziny?).

      Najbardziej pozytywnie oceniłbym pokaz sztuki Lupy (Maciej Korbowa I Bellatrix). O ile oryginalna sztuka Witkacego pokazuje grupę artystycznych degeneratów z zmechanizowanej rzeczywistości o tyle zabieg odtworzenia sztuki z dyplomu sprzed lat to obraz, w którym artyści grają faktycznie sami siebie. I to czyni obraz nadwyraz ciekawym. Dwie części metafizyczne wzbogacone zostały o appendix. Na takim tle toczy się narracja stawiająca pytania o sens sztuki, o miejsce artystów? Czy więc metafizyka w świecie współczesnym zanika czy może wręcz przeciwnie? Co ciekawe grupa pewnie by się nie skrzyknęła po latach gdyby nie nowe technologie, gdyby nie Facebook. Powstało coś na kształt spotkania klasowego, coś na kształt naszej klasy. Nieprawdopodobne jest wręcz pojawienie się na deskach teatralnych Pawła Deląga faktycznie nie jest on już dziś aktorem teatralnym; ostatnie doniesienia mówiły o tym, że słuch o nim zaginął - wyjechał na wschód i zarabia grając w filmach rosyjskich. Jednak są i inni aktorzy czy to grający w mniejszych teatrach lub w ogóle nie pracujący w zawodzie. Ich pojawienie się w takim spektaklu zasadzie jest równie nieprawdopodobne. Paweł Deląg prezentuje się bardzo dojrzale choć nie staro (tym niemniej podsiwiałe włosy Macieja to chyba nie tylko wynik pracy wizażystki), jest sam klasą w sobie, same jego wejście na scenę włącza energię. Skąd się tu wziął w czymś czemu nie sposób odmówić miana aspiracji do bycia sztuką? Skąd wzięli się inni aktorzy w tym składzie? Lupa tworzy bardzo ciekawe obrazy sceniczne, czyste, niemal przeźroczyste. Kreśli je na dużych obszarach czasoprzestrzeni. Aktorzy mówią wolo, czasami powtarzają się. Sceny momentami sprowadzają się do nasiadówki aktorów z widzami. Ten sam styl co na Wycince przed rokiem. To się może podobać. Choć idąc na taki spektakl trzeba wiedzieć na co się idzie. Nie idzie się po prostu do teatru. Idzie się na Krystiana Lupę.

      Co do pokazanego na koniec spektaklu Krystyny Jandy nawet nie chce mi się komentować. Moja awersja do tej aktorki nie wzięła się z kosmosu. Kątem oka obserwuje czasem co robi tu i ówdzie. Stara wyjadaczka dobrze się nauczyła jak łatwo kręcić teatrem do przodu, jak na popularności zarabiać kasę. Dlaczego więc na festiwalu Janda? Bo są tacy, którzy chcą ja oglądać! Skoro ludzie przychodzą na Jandę, na Marię Callas, na Seks dla opornych na Raj dla opornych na Danutę W to się to pokazuje. Schemat jest zawsze ten sam: wciskamy chałę jadąc na jakichś popularnych memach (Danuta W, Maria Callas, Janda sama w sobie, Seks, Plotka, Dla opornych). Stary spektakl, który nazywał się (W podtytule) Lekcje śpiewu teraz nazywa się Master Class. Poziom prasy brukowej i kolorowych pism kobiecych. Tylko co to ma wspólnego ze sztuką? Niewiele. Wskazuje tylko na układy Jandy z Wybrzeżem. Szkoda bo można było pewnie w te miejsce zobaczyć coś innego na tym festiwalu.

      Jesień to dobry czas na teatr, na festiwal teatralny. W formule wiele bym nie zmieniał. Ważniejszy jest dobór tego co można by zobaczyć.

      • 2 4

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Pobożni i cnotliwi. Dawni gdańszczanie w zwierciadle sztuki (1 opinia)

(1 opinia)
20 zł
spotkanie, wystawa, warsztaty

Kultura ludowa Pomorza Gdańskiego

wystawa

Wystawa "Kajko, Kokosz i inni"

wystawa

Sprawdź się

Sprawdź się

W którym roku otwarto na Dolnym Mieście łaźnię, obecnie siedzibę Centrum Sztuki Współczesnej "Łaźnia"?

 

Najczęściej czytane