Choć w rzeczywistości ich losy nigdy się nie złączyły, w operze "Olimpia z Gdańska" stanowią nierozerwalną, pełną zaskakujących zbieżności całość. Stanisława Przybyszewska i Olimpia de Gouges nabierają charakteru dzięki odtwórczyniom głównych partii. Niestety, poza bogatą, choć nierówną muzyką Zygmunta Krauzego i kreacją Anny Mikołajczyk trudno wskazać mocne strony najnowszego dzieła zamówionego przez Operę Bałtycką.
Już wstęp muzyczny do opery nie pozostawia złudzeń. Agresywne, kąśliwe i nieprzyjemne dźwięki z czasem ustępują ciężkim, minorowym, złowieszczym brzmieniom. Nie ma więc wątpliwości, że opowieść o dwóch kobietach z różnych epok, zakochanych w jakobinie Maximilienie de Robespierze, jednym z ojców rewolucji francuskiej, musi zakończyć się niewesoło.
Nim jeszcze zobaczymy Stanisławę Przybyszewską na scenie, usłyszymy dźwięki maszyny do pisania, najważniejszego sprzętu w skromnym mieszkaniu Przybyszewskiej, na scenie sprowadzonej przede wszystkim do stołu i krzesła, przy którym zasiada pisarka i ich gigantycznej wersji, na którą wspina się po drabinach (gra wymiarami tych sprzętów, nasuwająca skojarzenia z narkotycznymi wizjami Przybyszewskiej, to jeden z najbardziej udanych zabiegów inscenizacyjnych spektaklu). Poza tym, scenografię Hanny Szymczak uzupełniają dwie pary drzwi w drewnianych ramach i schody prowadzące na podest zakończony wysoką drewnianą ścianą - bohaterką ostatnich scen spektaklu. Efektowne kostiumy przygotowała z kolei Marlena Skoneczko.
Autorzy libretta, Krystyna i Blaise de Obaldia, sprytnie łączą wątki dwóch kobiet - Stanisława pisze książkę o walczącej o prawa kobiet autorce Deklaracji Praw Kobiety i Obywatelki - Olimpii de Gouges. Obie łączy namiętność do Maximilliena de Robespierre'a i w obu przypadkach jest to uczucie gwałtowne, burzliwe i niespełnione. Dzieje się tak dlatego, że obie nie zgadzają się z hasłami Robespierre'a, zachęcającego kobiety do wspierania rewolucjonistów w domach, wychowując ich dzieci. Olimpia domagała się równości płci, swobód obywatelskich dla kobiet, w tym prawa do edukacji czy możliwości udziału w polityce, co dla jakobinów było niedopuszczalne, bo miało według nich prowadzić do chaosu w państwie. Stanisława w pełni popiera i identyfikuje się z postulatami Olimpii, pisząc powieść o niej nieco wbrew swojej wielkiej platonicznej miłości do Robespierre'a. Ten zresztą nawiedza ją, podobnie jak inni bohaterowie powieści, podczas częstych, wspomaganych morfiną, snów.
Niestety, libretto, choć błyskotliwie wymyślone, jest bardzo słabo napisane. Od odtwórczyni roli Stanisławy Przybyszewskiej wymaga wielkiego kunsztu, choć i tak w wielu miejscach brzmi pretensjonalnie i fałszywie. Pomimo to, Anna Mikołajczyk bardzo dobrze radzi sobie z licznymi trudnościami, ubierając śpiewane frazy w dodatkową dramaturgię. Jednak dopiero pod koniec opery, w scenie z Robespierre'm, może w pełni ukazać dramat swojej bohaterki (ich spotkanie i późniejsza egzekucja jest też zdecydowanie najlepiej wyreżyserowaną i zainscenizowaną sceną całej opery). Dobre wrażenie pozostawia też Monika Ledzion, jako Olimpia de Gouges stanowcza, silna i bohaterska, choć nie ma zbyt wielu szans, by pokazać swoje umiejętności wokalne.
Kluczową postać Maximilliena de Robespierre'a kreuje Jan Jakub Monowid. Sam pomysł, by w roli bezwzględnego, charyzmatycznego tyrana o podobno piskliwym głosie obsadzić wysokiego kontratenora, jest bardzo udany. Dzięki temu Robespierre jest intrygująco (pomimo swojej władzy i wzrostu), przedziwnie niemęski. Tę dwuznaczność jego postaci podkreślono również w scenie z Saint Justem (dobrze dysponowany wokalnie i aktorsko Przemysław Baiński) o wyraźnym zabarwieniu homoerotycznym. Jednak Jan Jakub Monowid ani wokalnie, ani aktorsko przez większość spektaklu nie wypada przekonująco. Zmienia się to dopiero w kulminacyjnej scenie Robespierre'a ze Stanisławą Przybyszewską.
Warto więc skupić się na bogatej, urozmaiconej muzyce Zygmunta Krauzego, złożonej z kąśliwych, niemal jazzowych dysonansów i oryginalnych wstawek muzycznych (np. akordeonu), płynnie balansującej między harmonią a dysharmonią (wykorzystano m.in. rozstrojone pianino). W wielu momentach bardzo ściśle (zbyt ściśle w mojej opinii) muzyka związana jest jednak z librettem dzieła, akcentując poszczególne frazy lub zagłuszając śpiewaków (np. podczas wykonywanych przez Chór Opery Bałtyckiej cytatów z Deklaracji Praw Kobiety i Obywatelki). Jednak wraz z czasem spektaklu, opera łagodnieje, staje się łatwiejsza w odbiorze, pomimo posępnych, coraz niższych tonów. Wieńczy ją bardzo dobry akcent muzyczny. Szkoda, że kierująca Orkiestrą Opery Bałtyckiej Maja Metelska nie potrafiła wydobyć potencjału zespołu orkiestry, grającego tę bardzo trudną muzykę Zygmunta Krauzego bez energii i blasku, do jakich przyzwyczaiła już wielbicieli Opery Bałtyckiej.