Z najnowszym tomem wierszy Tadeusza Dąbrowskiego jest jak ze spacerem po nieznanym miejscu. Czasem trafimy na coś interesującego, co zatrzyma nas na dłuższą chwilę, czasem pójdziemy dalej bez zastanowienia. Nigdy do końca nie wiemy, gdzie trafimy.
Tadeusz Dąbrowski w poprzednich swoich tomach poetyckich dał się poznać jako poeta bardzo wrażliwy na barwę i brzmienie słowa, biegle poruszający się po dość grząskim nurcie celnych, niebanalnych metafor. Zawsze ciekawiło mnie jego rozdarcie na sprawy ludzkie i boskie, cielesność i metafizykę, które nie stanowią w jego poezji prostej opozycji: sacrum - profanum, a raczej występują razem w ścisłej symbiozie. Najnowszy tom, "Pomiędzy", nieco zmienia tę optykę.
Tym razem Dąbrowski swoje wiersze kreśli pozornie niedbale, czyniąc z nich raczej zapiski, może nawet notatki z podróży. Otrzymujemy serię skojarzeń, zamkniętych w niemal prozatorskiej frazie, niczym wprost z reporterskiego brudnopisu, m.in. "*** (Błądzę po największym domu towarowym)", "*** (Chodzę po Nowym Jorku i ani żywego ducha)", "*** (Myślałem, że dziura po WTC jest większa)" czy "Szwecja". Nie ma tu może wielkiej finezji, ale jest coś innego, co przeważnie trudno znaleźć w tomach poetyckich. To pozbawiona pozy czy maniery przestrzeń "pomiędzy", w której emocjonalne "ja" poety (a może jego alter ego?) daje się poznać czytelnikowi jako zwyczajny towarzysz podróży, któremu przeszkadzają gryzące komary ("Mosquito", "Trzy wiersze o komarach") i który poświęca wiersze przedmiotom codziennej toalety ("*** (- Mój stary grzebieniu..."), a własne odbicie w lustrze uruchamia w nim egzystencjalne rozterki - "Najważniejsze, żeby nie stracić się z oczu, nakręcać na tęczówki nitki zmarszczek, na których wisi ta wielofunkcyjna scenografia" ("*** (W swojej twarzy widzę siebie z dzieciństwa...").
Dąbrowski nie zamyka w sobie perspektywy obserwatora i daje się zaskoczyć, gdy "przychodzi nieproszone Wszystkoczegoniewiem" ("*** (Ten moment przed snem..."). To też dlatego poezja inna niż w "Te Deum" czy "Czarnym kwadracie", bardziej pulsująca, mniej wygładzona, niepozbawiona jednak ironii i humoru, niekiedy zabarwionych złośliwością, gdy bohaterem wiersza czyni profesora Harvardu śpiącego na spotkaniu autorskim ("*** (Emerytowany profesorze Harvardu...").
Nie brak tu wątków osobistych czy pełnych emocji, intymnych wyznań ("List do śpiącej żony", "*** (Długim korytarzem idzie chirurg...", "Studnia"). Dyskretnie powraca mocno zredukowana na tle poprzednich tomów Dąbrowskiego perspektywa przemijania i śmierci - "Nasze ciała obracają się w popiół. Nasze życie dzieje się w każdej chwili w każdym słowie..." ( "*** (Za oknem pada deszcz)", "gdy zapukam czołem w zimną ścianę nicości, być pewnym, że to kolejny zakręt, wykręt, przekręt..." ("*** (Chciałbym umrzeć w wesołym miasteczku..."). Moim faworytem jest jednak ironiczny "*** (Z poezją jest tak: wypływasz na morze...)":
"Z poezją jest tak: wypływasz na morze,
zarzucasz sieci, ciągniesz je przez miliony
ton wody i w końcu łapiesz gigantycznego kraba
podobnego do ciebie, który mówi: Nie możesz,
kurwa, łowić gdzie indziej?"
"Pomiędzy" to często wiersze-widokówki, migawki, uchwycone aparatem, którym autor włada bardzo pewnie, czyli aparatem jego poetyckiego języka. Nawet jeśli niektóre poetyckie uliczki wyraźnie okazują się ślepe (jak w przypadku "*** (Jestem jednym z dziesięciu...)", to z autorem warto wybrać się w podróż "Pomiędzy". Choćby dlatego, że jest to przestrzeń doświadczeń wspólnych każdemu - jak wtedy, gdy czytamy o ulotności wspomnień: "chciałem uratować ich jak najwięcej z pożaru wrażeń, z okrętu idącego na dno pamięci..." ("*** (Chciałem uratować ich jak najwięcej...").
Tadeusz Dąbrowski zadbał o to, aby w "Pomiędzy" nie było przepaści, a niewielka szczelina, akurat taka, by można było w niej znaleźć miejsce na polemikę, otwartą, szczerą i bezpretensjonalną rozmowę, bez pogoni za wyszukaną metaforą. Dlatego warto sięgnąć po ten tom.