- 1 Jak zarobiłem 2 mln USD na giełdzie (69 opinii)
- 2 Tu nie spodziewasz się sztuki, a jednak! (9 opinii)
- 3 Słynny pisarz z Gdańska bohaterem muralu (27 opinii)
- 4 Prawdziwy hit na scenie Teatru Muzycznego (7 opinii)
- 5 Wielki łoś zrobił tu prawdziwą furorę (5 opinii)
- 6 Ten spektakl nie jest atakiem na kościół (61 opinii)
Historie miłosne: Wiesława i Jan Łukaszewscy
- Czytałem niedawno, że tylko kilkanaście procent osób w skali świata lubi swoją pracę. My z żoną mamy to szczęście, że oboje nie tylko ją lubimy, ale wręcz uwielbiamy i możemy ją wykonywać przez całe nasze życie, na dodatek wspólnie - mówi Jan Łukaszewski, dyrektor artystyczny Polskiego Chóru Kameralnego, którego żona, Wiesława, śpiewa w prowadzonym przez niego chórze od chwili założenia, a więc od 37 lat. Artystyczną parę zapytaliśmy o specyfikę tej wieloletniej i intensywnej współpracy.
Ewa Palińska: Podobno muzyczne randki są lepsze od internetowych i nierzadko zdarza się, że swój finał znajdują przed ołtarzem. Państwo również poznali się w chórze.
Wiesława Łukaszewska: Tak i od 27 lat jesteśmy małżeństwem (śmiech). Podczas studiów na wydziale IV Akademii Muzycznej śpiewałam w chórze prowadzonym przez Ireneusza, brata mojego męża. Byłam nim zafascynowana, ponieważ był to wspaniały chórmistrz. To właśnie z tym chórem odbyłam swoją pierwszą podróż zagraniczną, do Irlandii - pamiętam, że zdobyliśmy wtedy pierwszą nagrodę. Po tym wydarzeniu, w 1978 roku, powstał chór Schola Cantorum Gedanensis, do którego zostałam zaproszona i jest to moja pierwsza i jedyna praca przez całe życie (śmiech).
Koleżanki nie były trochę zazdrosne? W końcu dyrygent jest jeden, a potencjalnie zainteresowanych chórzystek zapewne sporo. (śmiech)
Jan Łukaszewski: Co koleżanki myślały, tego nie wiem, ale spokojnie - poznaliśmy się, kiedy jeszcze nie byłem szefem, a jedynie kolegą z pracy. Kierownictwo artystyczne przejąłem później, po wyjeździe mojego brata do Stanów Zjednoczonych, zresztą na prośbę samych chórzystów.
Coś się zmieniło w państwa zawodowych relacjach w chwili, kiedy mąż zaczął być pani szefem?
WŁ: Spory na gruncie artystycznym zdarzały się zawsze i tak jest do dziś, więc specjalnej zmiany nie zauważyłam. My nie rozdzielamy spraw prywatnych od zawodowych, ponieważ na okrągło jesteśmy razem.
I na okrągło w pracy?
WŁ: Ależ absolutnie! Wypoczywamy wspólnie, wyjeżdżamy również sami, bez chóru, na wakacje, co jednak nie zmienia faktu, że zarówno w pracy, jak i poza pracą cały czas jesteśmy razem. Nawet jeśli mąż jest gdziekolwiek zapraszany, to wszędzie tam, gdzie może mnie zabrać, jadę razem z nim.
Oprócz Polskiego Chóru Kameralnego prowadzi pan również chór chłopięcy Pueri Cantores Olivenses.
JŁ: Tak, od 43 lat, ale to nigdy nie była praca. Początkowo było to po prostu hobby, teraz bardziej zajęcie honorowe i czysta przyjemność. Uwielbiamy pracować z dziećmi.
WŁ: Ja zaczęłam wspierać męża w prowadzeniu chóru chłopięcego w połowie lat 80-tych i do dziś sprawia nam to ogromną przyjemność. Własnych dzieci nie mamy, więc wszystkie chóralne dzieci traktujemy jak własne.
Skoro chór istnieje od kilku dekad, zakładam, że dorobili się państwo i chóralnych wnuków (śmiech). Utrzymują państwo kontakt z byłymi chórzystami?
WŁ: To jest dla nas największa nagroda, kiedy wpadają do nas w odwiedziny czy pozdrawiają na ulicy.
JŁ: Spotyka nas w związku z tym wiele zabawnych sytuacji. W chórze śpiewają dzieci, ale te dzieci podrastają i zmieniają się. Nie raz zdarzyło się, że kiedy spacerowaliśmy nad morzem czy po parku, podbiegł do nas były chórzysta. Tyle że my z żoną mieliśmy go w pamięci jako rozbrykanego chłopca z blond loczkami, a zaczepił nas łysiejący starszy pan z dużym brzuchem. Czasem naprawdę ciężko rozpoznać, kto jest kim i długo nam się muszą przypominać (śmiech).
Wróćmy jednak na chwilę do pracy w Polskim Chórze Kameralnym. Miłości chóralne zdarzają się bardzo często, ale czy sprawa się nie komplikuje, kiedy na świat przychodzą dzieci, będące efektem tych miłości? Ktoś się przecież musi nimi zająć, a w sytuacji, kiedy oboje rodzice pracują w chórze, pan traci jeden z głosów. To nie dezorganizuje pracy?
JŁ: Przyznaję, że jest to pewna trudność, ponieważ chórzystów jest 24, a każdy głos jest ważny, ale wykazujemy się dużą wyrozumiałością i staramy się jakoś sobie radzić. Mieliśmy niedawno w chórze sytuację, kiedy dziecko jednego z naszych chóralnych małżeństw złamało rękę i jeden z rodziców musiał iść z nim do szkoły, bo samo z ręką w gipsie by sobie nie poradziło. Musiałem wtedy dokonać wyboru, który z głosów będzie mi bardziej potrzebny. Wolne dostała sopranistka, ponieważ pan miał do zaśpiewania ważną partię.
Mówimy cały czas o zaletach, o korzyściach, jakie daje wspólna praca. Naprawdę nie ma żadnych minusów?
WŁ: Oczywiście, że zdarzają się gorsze momenty, szczególnie kiedy pracuje się z artystami. Trzeba jednak umieć przetrwać te trudne chwile i tutaj ważną rolę odgrywa postawa dyrygenta. Już samo to, że mąż prowadzi ten zespół przez tyle lat i przez cały ten czas radzi sobie z tymi nastrojami, żeby nie powiedzieć humorami, dowodzi, że radzi sobie dobrze.
Metodą twardej ręki?
WŁ: Poczuciem humoru (śmiech).
Jest pani bardziej chórzystką czy bardziej żoną dyrektora? Zdarza się pani negocjować z mężem w imieniu kolegów?
WŁ: Staram się bilans zachować (śmiech).
JŁ: Nie ma potrzeby, żeby żona się za kimkolwiek wstawiała czy cokolwiek negocjowała. Mam grono asystentów, bliskich współpracowników, z którymi konieczne sprawy załatwiam. Jeśli chodzi natomiast o sprawy natury osobistej, można się do mnie zwrócić osobiście, bez konieczności angażowania w to żony.
Mają państwo zainteresowania pozamuzyczne czy ta muzyka już tak państwem zawładnęła, że nie ma potrzeby szukać sobie innych rozrywek?
JŁ: Jeśli chodzi o mnie, kiedy wyjeżdżamy na wakacje, to zabieram nuty i partytury i tam ćwiczę. Zdarza się, że żona idzie rano na plażę, zajmuje miejsce, wypoczywa, a ja dołączam do niej, jak skończę swoją pracę. Dużo spacerujemy i jeszcze więcej rozmawiamy. Z tych naszych rozmów zrodziło się wiele pomysłów, zarówno moich, jak i żony. W rozmowach na przykład urodził się festiwal Mozartiana.
Rozmowy o pracy po godzinach?
JŁ: No przecież to oczywiste, że nie w czasie prób (śmiech).
WŁ: Jako że świadomie nie jesteśmy zmotoryzowani i nie posiadamy samochodu, a do tego mieszkamy we wspaniałym miejscu, gdzie tras spacerowych nie brakuje, chodzimy i dyskutujemy. O naszych chłopcach, o chórze - tematy podsuwa życie. Do kina nie chodzimy, bo dla mnie jest tam zbyt głośno i po ostatniej wizycie dostałam ciężkiej migreny.
A nie jest trochę tak, że przyzwyczajeni do brzmienia chóru kameralnego, są państwo po prostu przyzwyczajeni do dźwięków o zdecydowanie niższym natężeniu?
WŁ: Na pewno tak. Zresztą razi nas wszelka muzyka, która jest tapetą, a jej zadaniem jest zagłuszanie własnych myśli. Dlatego właśnie tak uwielbiamy wsłuchiwać się w odgłosy przyrody.
Żona ma więcej pracy w związku z tym, że jedzie na tournee razem z mężem?
JŁ: Ja się od razu przyznam, że w ogóle nie wiem, co jest w walizce.
WŁ: Zdarzyło mi się zapomnieć mój własny kostium koncertowy, ale mąż był spakowany kompletnie i skrupulatnie (śmiech).
JŁ: Do tego żona musi dbać o moje rzeczy na wyjeździe, bo ja, z jednej strony jestem leniwy, a z drugiej rozpieszczony (śmiech).
Rozumiem, że mąż jest pani wizytówką?
WŁ: Mam nadzieję, że dobrą.
Inne żony chóralne też mają ze swoimi mężami tyle pracy podczas wyjazdów?
JŁ: Tego nie wiemy, bo ani do walizek, ani do pokojów hotelowych im nie zaglądamy (śmiech). Myślę jednak, że każda z naszych par wypracowała kompromis, bo wszystko funkcjonuje, jak powinno.
Jakie jeszcze obowiązki ma nie tyle chórzystka, co żona dyrektora?
JŁ: Myślę, że najważniejsze jest wspieranie na duchu w momentach trudnych, których w naszej pracy nie brakuje. Zdarzają się sprawy zbyt subtelne, żeby omawiać je na forum czy nawet w gronie najbliższych współpracowników. Wtedy żona jest niezastąpiona.
Nie każdy ma możliwość wykonywania pracy, która jest zarazem jego pasją. Są państwo niebywałymi szczęściarzami.
JŁ: Czytałem niedawno, że tylko kilkanaście procent osób w skali świata lubi swoją pracę. My z żoną mamy to szczęście, że oboje nie tylko ją lubimy, ale wręcz uwielbiamy i możemy ją wykonywać przez całe nasze życie, na dodatek wspólnie.
Wywiady
Miejsca
Opinie (7)
-
2015-10-01 07:00
Życzę powodzenia Państwu
- 18 0
-
2015-10-01 08:36
Jacy jesteśmy ?
Pani Wiesława to chyba taka MUZA dla partnera.Za mało wokół nas takich !
- 14 0
-
2015-10-02 08:36
to prawda, ze najwazniejsze jest wsparcie w trudnych momemtach (2)
gdy maż traci pracę, czuje się nic niewarty- wesprzeć, pocieszyć, że razem damy radę, a nie zarzucać pretensjami
- 7 0
-
2015-10-02 19:38
To chyba tylko jedna taka jestes na swiecie. (1)
- 0 1
-
2015-10-03 17:30
źle szukasz
Są kobiety, które chcą być prawdziwym wsparciem i wstrętne babska, które tylko wymagają i marudzą zawsze i wszędzie. Też kiedyś trafiłem na tę drugą grupę.
Najgorsze co możesz zrobić to marnować sobie życie przy kimś, kto tylko wysysa z Ciebie energię. Powodzenia!- 0 1
-
2021-10-02 08:36
Pozdrawiam
Mąż i ja mieliśmy zaszczyt gościć Państwa Lukaszewskich podczas ich pobytu w Pordenone i okolicy. Prawie 30 lat temu. Nadal wspominam te koncerty i tą wizytę .
- 0 0
-
2022-02-13 00:02
Wspaniała Para
Miałem okazję jako dziecko śpiewać w ich chórze. To nie była tylko nauka śpiewu, ale także wspaniała i wychowawcza przygoda. Pani Wiesia faktycznie traktowała chłopców (szczególnie tych najmłodszych) jak własne dzieci - dzieląc z nimi dobre i złe chwile. To małżeństwo nauczyło nas wielu pozytywnych wartości, jak również umożliwiło zwiedzenie niezłego kawałka świata. Podziwiam ich za to, że byli w stanie np. zabrać na wyjazd zagraniczny i tam utrzymać w ryzach np. 40 dorastających chłopców.. Z perspektywy czasu (i własnych dzieci) dopiero rozumiem, jak bardzo było to karkołomne zadanie. Powodzenia i oby tak dalej!
- 2 0
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.