• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Aleksandra Boćkowska o gdyńskim luksusie w czasach PRL

Aleksandra Wrona
2 lutego 2018 (artykuł sprzed 6 lat) 
Aleksandra Boćkowska - dziennikarka, autorka książek "Księżyc z peweksu. O luksusie
w PRL" i wcześniejszej "To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL" (wyd. Czarne) Aleksandra Boćkowska - dziennikarka, autorka książek "Księżyc z peweksu. O luksusie
w PRL" i wcześniejszej "To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL" (wyd. Czarne)

"Trójmiasto było pod każdym względem wyjątkowe. Przypuszczam, że spokojnie można by napisać książkę o luksusie w PRL dziejącą się tylko Trójmieście - tak dużo jest tu różnych wątków" mówi Aleksandra Boćkowska, dziennikarka i autorka dwóch książek opisujących Polskę w czasach PRL-u. W sobotę, w Muzeum Miasta Gdyni obędzie się spotkanie z autorką, dotyczące jej najnowszej książki "Księżyc z Peweksu. O luksusie w PRL". To jedno z wydarzeń z okazji 92. Urodzin Gdyni.



Aleksandra Wrona: "Luksus w PRL" dla wielu osób może to brzmieć jak oksymoron. Co w tamtej rzeczywistości nosiło miano luksusowego?

Aleksandra Boćkowska: Mówiąc o PRL trzeba pamiętać, że mówimy o 45 latach, w czasie których zmieniały się warunki bytowe i okoliczności polityczne. Jeśli jednak miałabym uogólnić, to powiem, że luksusem w PRL był dostęp. Dostęp do czegokolwiek. Bo zawsze były ogromne kłopoty z zaopatrzeniem oraz obowiązywał system rozmaitych reglamentacji - przydziałów, talonów i tak dalej. Nie można było po prostu wyjechać za granicę, trzeba było dostać zgodę na wydanie paszportu, potem na przydział dewiz.

Pracując nad "Księżycem z peweksu" szukałam definicji peerelowskiego luksusu, a znalazłam swego rodzaju enklawy. Miejsca, w których było inaczej i ludzi, którym żyło się lżej. Wybrałam siedem wątków, które wydały mi się najciekawsze. Hotele, które były swego rodzaju wyspami, gdzie zwykli ludzie zaglądali, by posiedzieć w holu i poczuć się trochę jak za granicą. Przecinały się tam drogi artystów, intelektualistów, prywatnych przedsiębiorców, półświatka i, oczywiście, cudzoziemców. Władzę, która żyła raczej w dobrobycie niż przepychu, ale miała przywileje i mogła nimi dysponować - rozdawać te wszystkie talony i przydziały. Opisałam Śląsk, który był najważniejszym miejscem dla peerelowskiej gospodarki i warszawską Saską Kępę, która trochę wymykała się socjalizmowi. Szukałam też ludzi, dla których dostatek był drugorzędny, ale pielęgnowali wartości. A i tak - ryzykuję - nie byłoby w powojennej Polsce żadnego luksusu, gdyby nie Trójmiasto.

Zobacz wszystkie wydarzenia z okazji 92. Urodzin Gdyni

"Księżyc z Peweksu. O luksusie w PRL", wyd. Czarne "Księżyc z Peweksu. O luksusie w PRL", wyd. Czarne
Dlaczego?

Trójmiasto było pod każdym względem wyjątkowe. Przypuszczam, że spokojnie można by napisać książkę o luksusie w PRL dziejącą się tylko Trójmieście - tak dużo jest tu różnych wątków. Mój pomysł zakładał jednak też resztę kraju, musiałam więc z Trójmiasta coś wybrać. Wybrałam Gdynię, bo bardzo ją lubię, no i przez gdyński port trafiały do Polski towary, które uchodziły wówczas za luksusowe - od złotych stalówek, zegarków przez cytrusy i ubrania po płyty oraz zagraniczne czasopisma.

Pisze pani o Gdyni: "Świętojańska w dokumentach jest ciemna jak reszta kraju, ale we wspomnieniach pachnie kawą paloną na patelniach przy otwartych oknach. Tu komis, tam kuśnierz, apteka z zagranicznymi lekami i delikatesy ze stoiskiem kolonialnym. W nocy lśniły neony". Co stanowiło o jej wyjątkowości?

Pewnie wiele rzeczy - przedwojenna historia, którą próbowała zawłaszczyć dla siebie nowa władza - przede wszystkim jednak port. To on, jak sądzę, sprawiał, że w mieście można było głębiej oddychać. Zagraniczni marynarze kręcili się tutaj nawet w najciemniejszym stalinizmie. Na przełomie lat 40. i 50., kiedy brakowało mieszkań i jedzenia, trwała bitwa o handel, a więc prywatnym przedsiębiorcom odbierano własność, a osoby co gorzej - wedle nowej władzy - urodzone wysiedlano z miasta, słychać było język angielski, unosił się zapach perfumowanych amerykańskich papierosów i aromaty z całonocnych restauracji.

Zatem byli zagraniczni marynarze. Byli też polscy, którzy pływali po całym świecie i - świadczą o tym archiwalne dokumenty ministerstwa żeglugi - niechętnie poddawali się indoktrynacji, którą Polskie Linie Oceaniczne próbowały do 1956 roku uprawiać na statkach. Była wreszcie gdyńska Hala Targowa, która - mam wrażenie - była czymś w rodzaju spotęgowanego Peweksu, można tam było kupić wszystko, czego nie było w sklepach. Krótko mówiąc: dostęp do dóbr wówczas luksusowych i wolność w głowach - to, jak sądzę, składało się na wyjątkowość Gdyni.

Grupą, która miała dostęp do luksusu wydawali się w czasach PRL-u marynarze. Czy rzeczywiście tak było?

Wybrałam Gdynię, bo bardzo ją lubię, no i przez gdyński port trafiały do Polski towary, które uchodziły wówczas za luksusowe - od złotych stalówek, zegarków przez cytrusy i ubrania po płyty oraz zagraniczne czasopisma.
Bez wątpienia tak sądzili, i sądzą do dziś, wszyscy niepływający. Na lądzie nikt nie zajmował się tym, jak ciężka jest praca na statku i jak bardzo bywa niebezpieczna, a jedynie tym, że marynarze część wynagrodzenia dostawali w dolarach. Któryś z kapitanów opowiadał mi, że wystarczyło, że w Zakopanem pojawili się faceci w marynarskich strojach i z miejsca budzili sensację, nikt nie zważał, że pływali na barkach na Odrze. Inny zapamiętał, że w kącikach matrymonialnych panie zaznaczały, że poznają "najchętniej pływającego". I przyznał, że bycie marynarzem ułatwiało zdobycie fajnej dziewczyny.

Zarabiali oficjalnie nie bardzo dużo, mniej więcej tyle, co urzędnicy, ale potrafili pomnożyć dolarowy dodatek dzięki tak zwanemu biznesowi. W portach na całym świecie mieli zaprzyjaźnionych handlarzy, gdzieś kupowali kremplinę, gdzieś indziej ją sprzedawali, by zrobić zapas kawy i sprzedać jeszcze gdzieś indziej. Ci, którzy nie mieli do biznesu smykałki, wywozili z polskiej Baltony wódkę i karton papierosów i tylko to wystarczyło, by z rejsu przywozili 80 dolarów - na ówczesne czasy dziwacznych przeliczników to była spora kwota. Przywozili też z rejsów wszystko, czego brakowało w Polsce - dżinsy, nylony, ortaliony, cytrusy, czekoladę. Na dzisiaj - nic nadzwyczajnego, wówczas uchodziło za luksus.

"Zegarkowo" to miejsce, które stało się synonimem luksusu. Jednak życie, jakie się tam toczyło, wcale nie było usłane różami. Proszę powiedzieć coś więcej o jego mieszkańcach.

To było pierwsze osiedle zbudowane specjalnie dla marynarzy. Powstało pod koniec lat 50. w Orłowie - między Kępą Redłowską a aleją Zwycięstwa. Aż prosiło się, by w tym miejscu postawić bloki, które pomieściłyby o wiele więcej osób, ale architektem miejskim był wówczas Jerzy Heidrich - wielki miłośnik Gdyni i prawdopodobnie on przeforsował, by nie zabudowywać Orłowa ponad miarę. Domki - kostki, zaprojektowane przez architekta Aleksandra Ładyńskiego z Politechniki Warszawskiej, zbudowały spółdzielnie mieszkaniowe najpierw PLO, potem Dalmoru. Marynarskie rodziny zaciągnęły kredyty, żeby tam zamieszkać. A że były to lata 50., kiedy marynarze z rejsów przywozili przeważnie zegarki, taksówkarze nazwali osiedle "Zegarkowem" - że niby tylko z przemytu zegarków taki majątek. Potem, gdy modne były nylonowe rajstopy, mówiono na osiedle "Nylonowo".

Kiedy szykowałam się do rozmów z mieszkańcami osiedla, spodziewałam się opowieści o rozbrykanych marynarzowych, które wolne chwile przepędzają na Świętojańskiej w futrze oraz złocie. Dostałam tymczasem obraz zabieganych żon wiecznie nieobecnych mężów, które muszą troszczyć się o koks, by dogrzać domy, o grządki, by wykarmić rodzinę, a często również letników, o remonty i dzieci. Dzieci, dzisiaj dorosłe, wspominają skłóconych rodziców i zazdrosne nauczycielki w szkołach, które groziły obniżeniem stopnia z zachowania, jeśli nie dostaną pomarańczy.

Jak na ówczesne czasy "Zegarkowo" niewątpliwie było wyjątkowe, ale trudno powiedzieć, że luksusowe.

Pisząc książkę przeprowadziła pani dziesiątki rozmów - z marynarzami, dyrektorami i bywalcami hoteli, prywaciarzami, sekretarzami partii. Czy udało się znaleźć wspólny mianownik we wspomnieniach tych wszystkich osób?

Tak. Słowem, które łączyło wszystkich, było "załatwić". Jeden z profesorów historii, z którym rozmawiałam już po wydaniu książki, powiedział, że "Księżyc" jest o tym, że wszyscy w Polsce, którzy mają 45 lat plus, mają życiorysy wstydu. Że to książka o antymoralności. Bo niemal każdy raz czy drugi załatwił sobie wycieczkę, stypendium albo pralkę.

To łączy wszystkich moich rozmówców - tych, dla których najważniejsza była wolność, ale potrzebowali raz na jakiś czas dostać paszport, tych, którzy pływali w basenie warszawskiego hotelu Victoria, bo prowadzili prywatne przedsiębiorstwa i właściwie wszystko, co robili, było niezgodne z prawem. Ale - dzięki odpowiednim kontaktom - dorobili się majątków i tych zupełnie zwykłych ludzi, którym była potrzebna pralka, lodówka albo akumulator i musieli szukać znajomych, którzy mają dostęp do przydziałów.

Wicedyrektor Polmozbytu opowiadał mi, że odszedł z pracy po roku czy dwóch, bo nie wytrzymał napięcia - nagle odnaleźli go koledzy z przedszkola, bo potrzebowali części do samochodów, a koledzy z pracy patrzyli krzywo, bo nie brał łapówek. Zresztą, co tam dyrektor Polmozbytu. Wicepremier z czasów Gierka, Józef Tejchma zapisał w dzienniku: "W tym systemie jedynie uczestnictwo we władzy daje możliwość przetrwania". Mnie Tejchma opowiedział, że kiedy umierała jego teściowa, chciała zjeść pomarańczę. I on nie potrafił jej zdobyć. Wspólnym mianownikiem PRL-u było upodlenie.

Wydarzenia

Luksus w PRL - promocja książki Aleksandry Boćkowskiej

wieczór literacki, spotkanie

Miejsca

Wydarzenia

Zobacz także

Opinie (112) 6 zablokowanych

  • (1)

    Za komuny pamiętam marynarzowe, siedzące całymi dniami na murku w okolicach styku bloków nr 5 i 8 Pilotów Zaspa. Nie chodziły do pracy, tylko ciągle paliły, plotkowały. Wyróżniała się wśród nich taka jedna, farbowana na rudo. Można powiedzieć herszt tej bandy, zawsze obecna, tzw. pierwsze skrzypce. Wmówiła mężowi, że drugie dziecko też jest jego. W pierwszych latach, po upadku komuny, nagle gdzieś znikła, jak i całe to towarzystwo. W połowie lat 90 siedzę w biurze, a tu otwierają się drzwi, a w nich stoi ta ruda ze szczotką i wiadrem w rękach i niemrawo zabiera się za sprzątanie. Muszę powiedzieć, że nawet zrobiło mi się jej żal. Potem widziałem ją jeszcze pracującą jako sprzedawczyni w Delikatesach we Wrzeszczu. Ciekawe, ile razy musiała myśleć o tym, że przebimbała życie na zaspiańskim murku.

    • 40 4

    • To pewnie nie były marynarzowe tylko ucholowe kobitki ;)

      • 6 3

  • To prawda - za PRL Trójmiasto a szczególnie Gdynia/Świętojańska to był wyznacznik 'zachodu' (10)

    Do tego jeszcze hala targowa - pamiętam kiedyś szokujące ceny - szampana i... suszonych grzybów (o tyle to dziwne że to produkt polski).

    Oprócz Warszawy (Chmielnickiej bodaj) w Polsce nie było takich miejsc - centusiowo to była zapyziała i brudna prowincja, Wrocław nie istniał.

    Ale niestety nietrafione decyzje UM, by nie wiadomo na co czekać z remontem ulicy (podczas gdy Warszawa robiła swoje choćby z Krakowskim Przedmieściem), spowodowały jej upadek, który właściwie trwa do dziś, mimo że teraz pojawiło się już sporo kawiarni.

    No i tutaj przede wszystkim była Baltona...

    I szybki kurs dla gimbazy:

    - nie używało się w zasadzie słowa 'komuna' (marginalnie), bo to był SOCJALIZM
    - marsze 1 majowe były obowiazkowe
    - religia była uczona w kościele
    - do kościoła chodziła większość Polaków, w tym ci z PZPR
    - budowano bardzo dużo nowych kościołów
    - kościół już wtedy miał przywileje (choćby importowe), co często wykorzystywano
    - wyjazdy zagraniczne (wszystkie kierunki) były trudne, bo trzeba było mieć zaproszenie, pieniądze na pokrycie kosztów, itd (pomijam wizy), wycieczek było mało
    - kolejki w niektórych okresach, to był stan 'naturalny' (np. ludzie czasem stali za mięsem od 4 rano)
    - braki produktów powodowały handel 'zamienny' oraz kombinowanie, co prawda dziś sprzedawcy potrafią być tak samo BEZCZELNI jak wtedy, bo ewidentnie wyssali to z mlekiem matki
    - filmy zachodnie można było oglądać na Konfrontacjach... :))
    - media były kontrolowane przez państwo/partię, a internetu nie było - pewnym luksusem było posiadanie talerza satelitarnego i dostęp do TV zachodniej (w większości niemieckiej)
    - SKM jeździła co 5 minut, a odstęp od peronu to ok. 5-10cm
    - w latach 80 było ok 13 połączeń lotniczych dziennie do Warszawy, a ekspres (wtedy najszybszy pociąg) jechał tyle co teraz...

    • 59 3

    • oczywiście paszport było niezmiernie trudno dostać od milicji, często odrzucano podanie BEZ powodu, nawet do demoludów trudno było dostać

      • 7 2

    • (2)

      Uwagi dla gimbazy ;):
      - do wyjazdu zagranicznego potrzebny jeszcze paszport, którego można było po prostu nie dostać,
      - słowo "komuna" jednak jak najbardziej istniało, podobnie jak "komuch". Może to zależy od rodziny czy środowiska,
      - telewizja satelitarna to dopiero koniec lat 80-tych,
      - SKM z minimalnym odstępem od peronu była do początku lat 70-tych, bo wtedy używano jeszcze starych zespołów trakcyjnych z Berlina. Potem było już, co teraz. Jako dziecko zawsze bałem się tej dziury. Dodatkowe stopnie - gdy były - to i tak była prowizorka,
      - połączenia lotnicze.... Lotnisko było "na końcu świata", bilety były drogie. A co do pociągów - to to był tzw. "super ekspres", który jeździł rzadko i dłużej, niż teraz. Bilety także były dość drogie, a sam pociąg po ruszeniu z Gdańska nie zatrzymywał się do samej Warszawy Wschodniej.

      • 15 0

      • pisząc komuna miałem na myśli to w jaki sposób się DZIŚ używa (1)

        oczywiście ze 'komuna' istniała, ale określenie było specyficzne, a komuchem nie był 'każdy' jak dziś, ale tylko i wyłącznie ci z PZPR

        koniec lat 80 satelitarna? no chyba jednak nie - koniec lat 80 to już był bajzel (a mnie nie było w Polsce), a ja pamiętam czasy gdy takie talerze były 'dyskusyjne' i nawet nie wiem czy nie trzeba było mieć jakiegoś pozwolenia

        wiem że to były stare poniemieckie składy SKM, ale wydaje mi się że jednak jeździły nieco później (razem z 'polskimi')

        z biletami samolotowymi to nie jest do końca prawda - patrz inna wypowiedź - równie dobrze można mówić, ze ekspres też był drogi (który jeździł mniej więcej tyle ile teraz pendolino a przecież była zmieniana 2 razy lokomotywa, bo linia nie była zelektryfikowana)

        • 2 1

        • Musisz być stosunkowo młody

          bo mieszasz wszystko ze wszystkim.

          • 0 1

    • (2)

      A bilet na SKM bez problemu mozna bylo kupic w automatach

      • 14 1

      • A bilety były na brązowej tekturce.

        Fajnie wyły te automaty:-)

        • 8 0

      • A na peronach stały wagi na monety. Można było sprawdzić jak przybiera się na wadze od tego dobrobytu.

        • 2 0

    • (2)

      Na przełomie lat '60 i '70 jeszcze z lotniska na Zaspie były loty do nie tylko do Warszawy ale również do Rzeszowa, Krakowa (dwa dziennie), Katowic, Wrocławia. Cena też nie była zbyt wysoka, a samoloty były pełne. Przed wylotem, jeżeli nie były zajęte wszystkie miejsca, można było kupić bilety za pół ceny. Nawet na studencką kieszeń to nie był problem! Również później ceny inżyniera-stażysty pozwalały na przelot całej rodziny (4 osoby).
      Również do Poznania czas przejazdu praktycznie nie został skrócony w stosunku do ówczesnego ekspresu!

      • 9 1

      • ja studiowałem w Warszawie i na studencki (15 minut przed odlotem) bardziej opłacało się lecieć

        niż jechać ekspresem - tylko jeden raz się nie załapałem, bo nie było miejsc

        • 1 0

      • Jak jechaliśmy z rodzicami na wczasy do Zakopanego zawsze lecieliśmy samolotem do Krakowa a następnie pośpiesznym autobusem do zakopca. Takich możliwości nie było jak jechaliśmy na Mazury czy do Szklarskiej lub Karpacza.

        • 1 0

  • (1)

    Józef Tejchma zapisał w dzienniku: "W tym systemie jedynie uczestnictwo we władzy daje możliwość przetrwania"

    kłamał komuch.

    • 14 2

    • albo pani autorka coś pokręciła, ojciec służbowo co jakiś czas jeździł do wawy i przywoził nam w ramach upominków co sobie zamówiliśmy pomarańcze też.

      • 2 0

  • Ojj pamietam Gdynie w okresie Świąt Bożego Narodzenia pod koniec lat 80. Był powiew zachodu. Pierwsze swoje oryginalne Adidasy kupiłem w Gdyni w markowym salonie na Starowiejskej chyba. ale dziś wiadomo,że garstka ludzi miała dostęp do towarów pewnie z Hamburga,czasy ub itd itp. Powstały fortuny.

    • 17 1

  • Rocznik 80

    Pamietam kolejki za wszystkim i jak tata wracał so domu z rolkami papieru na sznurku:)
    Pamietam wycieczki z kokezanką do ubikacji hotelu Gdynia, kiedy czułyśmy sie jakbyśmy wchodziły do innego świata, żeby chociaż popatrzeć na wielkie lustra i marmury (nie wiem, czy to były prawdziwe marmury). Swietojanska była magiczna.... dziś jest tam dużo pustych witryn.

    • 40 2

  • Ambiwalentny wniosek o ,,wstydzie wszystkich"jak wypracowanie z gimnazjum zabawny...

    Uczciwie pracowałem i uczyłem się,Nie wstydzę się niczego z pracy w PRL!Zarabiałem w przemyśle ok 15-30$ na mies.-(spodnieLevisy-17$ w Pewex)po przeliczeniu tak jak 80%społeczeństwa-złodziejstwem i PZPR się brzydziłem jak wielu.Niech się wstydzą ci kupujący w ,.Konsumach"MO i SB ...

    • 35 2

  • MAXIM (4)

    Pracowałem w MAXIMIE, czy też mam się wstydzić☺?

    • 16 3

    • (3)

      Zależy co tam robiłeś.

      • 12 3

      • jako taki porządek był

        Na pewno dobrze się zachowywał," obyczajówka" pilnowała porządku nikt za dużo na " niepodległość "się nie wybił, można było żyć.

        • 5 3

      • MAXIM

        Pracowałem, nie leżałem.

        • 1 2

      • byl prostytutem

        • 0 0

  • (6)

    W tych wstrętnych czasach w moim przedsiębiorstwie była zakładowa przychodnia lekarska. Wystarczyło telefonicznie się zarejestrować i po 15 minutach, w czasie pracy, przyjmował mnie lekarz. Wypisywał skierowanie do specjalisty, brałem przepustkę i jechałem do rejonowej przychodni, gdzie po 30 minutach byłem po badaniu. W razie czego na zabieg w szpitalu czekałem jeden dzień. No a wszystkie lekarstwa były za darmo. Ciężko było chorować. Wszyscy planowaliśmy kiedy pójdziemy na emeryturę, bo upadłość zakładu była niemożliwa. Na wczasach w górach Turyngii /NRD/ byłem dwa razy i w górach Czechosłowacji dwa razy. Raz w Jugosławii. Raz w Bułgarii. Ale nie miałem komórki ani samochodu. No i papieru toaletowego. Nie byłem w partii ani w kółku różańcowym.

    • 41 10

    • (3)

      Jasne... Służba zdrowia była "wspaniała". Tylko dlaczego - gdy miałem dostawać zastrzyki - to jednorazowe strzykawki i igły w latach 80-tych trzeba było przynieść własne?
      Za leki się płaciło. A zdarzało się, że trzeba było coś ściągnąć z "zachodu" - i wtedy koszty były straszliwe.
      Upadłość zakładu może i była niemożliwa - ale można było zostać zwolnionym. Choćby za "niewłaściwe poglądy".

      • 12 13

      • (2)

        Dokładnie jak pisze ktoś powyżej. Widzę że zwykły inż tęskni ze dawnymi czasami. Oczywiście niktórym żyło się fajnie np. taki kacyk z prezydium to mógł kupować w specjalnych sklepach dobra luksusowe (na eksport), przyjeżdzał do pracy napić się wódki z kolegami ewentualnie podszczypać panią Krysie z sekretariatu a po cięzkiej pracy odwoziła go do domu wołga ale większość ludzi w tamtych czasach miała dużo cięższe warunki Panei Inżynierze.

        • 13 7

        • Matka

          lekarstwa sprowadzała zza granicy. Całe szczęście, ze mieliśmy tam rodzinę, bo wątpię żeby z jej przypadłością przeżyła. Może młotkowi mieli lepiej. W ramach ciekawostki - polskie recepty (lek wydawany wyłącznie na nie) były akceptowane na terenie Francji.

          • 3 3

        • wyobrażenia o tzw komunie z radia wolna europa

          • 2 1

    • Oceniać można tylko na tle innych państw w tym samym czasie. Oczywiście za "strasznej komuny" nie było telefonów komórkowych, ale nie było ich również w tych wspaniałych USA. Podobnie trzeba patrzeć na służbę zdrowia, obecne "usługi zdrowotne"
      Największą krzywdę i prześladowania mieli obiboki i nieudacznicy, którzy stawali się liderami "walki" i opozycji, aby tylko zająć stanowiska "kacyków partyjnych".

      • 6 4

    • oj chyba to nie pisze zwykły

      inżynier. Nie było leków pełne szpitale. Babci siostra miała dojścia i zalatwilala jej za kasę dojścia do lekarzy bo podzlaby do piachu na banalną dziś chorobę. Mój brat umarł w szpitalu bo piguly zachlaly z okazji jakiejś biby na dyżurze i zapomnialy na noc zamknąć okno zimą przy którym spał. Oczywiście nikt za nic nie odpowiadał. Wracaliśmy kiedyś z kolegą wieczorem wylegitymowali nas milicjanci ukradli nam jeszcze pieniądze. Szmaciane czasy trzeba być chorym żeby tęsknić za tym.

      • 2 3

  • Była taka bida że Balentines ktory teraz kosztuje z 35 pln był w filmach jako luksusowy drink (4)

    widok jeansow wrangler budził podziw. Zapach wykładziny w Baltonie był jak wejscie do innego swiata.

    I mimo tego jest masa ludzi, którzy uważaja, że w PRL'u pierwszym było lepiej niż obecnie w drugim...
    Wiadomo, że nomenklatura i wywiad, są teraz prezesami bankow etc.. i za pieniądze państwowe załozyli swoje ogromne firmy typu TVN, ale bieda mimo co jest mniejsza niz w pierwszym PRL'u.

    • 25 13

    • Zgadza się - byliśmy po prostu biednym i zacofanym krajem. Im dalej od PRL, tym bardziej ludzie zapominają, jak się wtedy żyło. Oczywiście niektórzy "mierni, bierni, ale wierni" nie żyli wtedy źle.
      Sam mam kolegę, który ma zupełnie inne wspomnienia. On pamięta, że "w domu było wszystko, a tata (członek PZPR) przywoził fajne ruskie zabawki". A ja pamiętam mamę wychodzącą skoro świt, żeby odstać swoje w kolejce po mięso, babcię rozpoczynającą proces "załatwiania" opału na kolejną zimę. I ojca, który w końcu zdecydował się wyjechać za granicę, bo w PRL miał problemy w pracy za "nieprawomyślne poglądy", a wcześniej wylądował w więzieniu za... udział w "nielegalnej demonstracji z okazji 3. Maja".

      • 14 3

    • To nie była bida. Zwyczajnie towary luksusowe były horrendalnie drogie,ale to nie przez biedę a przez tych co majstrowali w kursie złoty-dolar. Można było mieć wszystkie te dobra ale trzeba było być albo na wspólpracy,albo mieć dobre pieniądze albo dojścia do marynarzy co przypłyneli właśnie do portu.

      • 6 5

    • Lechu i jemu podobni wywalczyli, nowy ład ,z wódeczki polecam Żytnią, Krakus i inne, "Balentines" był obco klasowy więc nie pito go, taka była moralność.

      • 5 1

    • Bida jest dokładnie taka sama...

      tylko ogólny poziom sie nieco podniósł... Oraz różnice statusu ludzi... Zmieniło sie też kryterium biedy, nie jest ona obdarta a często nawet nie głodna. I tak jest na całym świecie...

      • 3 2

  • Zmiany (2)

    Fajne są te wspominki......to też moje dzieciństwo: Baltona, Pewex (nos przyklejony do szyby żeby chociaż obejrzeć sobie LEGO czy słodycze i napoje w puszkach) czy chociaż przejść się przez Hotel Gdynia - jak to pisali poprzednicy - inny świat :-) Dzisiaj dzieci i młodzież tego nie zrozumie - obracają się wogóle w innym otoczeniu - nie zrozumiałe jest jak można było żyć bez komputerów, konsol, internetu, komórek i bez TV z 200 kanałami telewizyjnymi, słodyczami i napojami pod ręką do wyboru do koloru :-) Nie wiem jak wy ja jednka nie tesknie za starymi czasami (dla mnie to tylko sentyment dziciństwa nic więcej) - wole dostępność dóbr jaka jest teraz, nowości, otwarcie na świat, wolność a nie brudną Świętojąńską z witrynami gdzie mało co było i wiecznymi kolejkami - ja wiem mały czar PRLu był ale nie przesadzajmy.

    • 25 1

    • Myślę tak samo

      Ostatnie zdanie artykułu jakże trafne: PRL oznaczał upodlenie. Również mam sentyment, nie było mi źle (Baltonę widywałem od wewnątrz), ale to były parszywe czasy. Mierni nie zrozumieją, oni lubią ustandaryzowaną szarość... Ale jedno wówczas było w Polsce lepsze - kultura i sztuka, zwłaszcza film. Widocznie trudne czasy stymulują rozwój artystów.

      • 5 0

    • Świętojańską pamiętam. Delikatesy z kotarami w przejściach (podobne były na Władka), zabawkarski na rogu, pocztę, pekao na rogu Skweru, punkt z bitą śmietaną z maszyny (podawaną w waflu)- wieczne kolejki, bo maszyna musiała się od nowa "nabić", no i wizyty w obuwniczym. To było nędzne przeżycie - kupienie butów dla dziecka było wyzwaniem. "Pójdźmy, może dzisiaj coś rzucą". A potem radość gdy faktycznie rzucili. I rok chodzenia z watą w butach, bo kupowało się większe, by na dłużej starczyły szybko rosnącemu dziecku. Wiecznie mi ta wata potem przesuwała się pod palce... Tak, wspomnienia, ale jak sobie zdaję sprawę z wszystkich ówczesnych realiów (a i tak miałem w miarę dobrze), to o komunie parszywej nie myślę inaczej jak z odrazą, wręcz nienawiścią. I gardzę tymi, którzy twierdzą, że za komuny "było lepiej".

      • 3 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Pobożni i cnotliwi. Dawni gdańszczanie w zwierciadle sztuki (1 opinia)

(1 opinia)
20 zł
spotkanie, wystawa, warsztaty

Kultura ludowa Pomorza Gdańskiego

wystawa

Wystawa "Kajko, Kokosz i inni"

wystawa

Sprawdź się

Sprawdź się

Kiedy zgodnie z tradycją rozpoczynamy kolację wigilijną?

 

Najczęściej czytane